niedziela, 26 lipca 2020

Polska dookoła - 06.07.2016 dzień dwudziesty drugi, Lubicz - Dziwnówek

To będzie jeden z trudniejszych dni pod względem pogody i niesprzyjających warunków. Przez cały dzień będę musiał ciężko walczyć o morale i to pomimo, że w zasadzie będę widział już "światełko w tunelu", bo przecież znajdę się już na wybrzeżu. 
Ciężko było wstać rano, skoro świt, gdy przegadaliśmy prawie całą noc. Mimo to wyruszam na szlak dość wcześnie. Tak jak napisałem, na dzień dobry dopada mnie deszcz, na przemian z silnym zachodnim wiatrem, a czasem też w połączeniu. Pogoda doskwiera mi do tego stopnia, że tego dnia prawie nie robię zdjęć i nakręcam tylko jeden filmik kryjąc się przed wiatrem na przystanku autobusowym. 


Wracam na trasę i na drogę nr 31, która wiedzie wzdłuż Odry na północ. Mijam Gryfino, Szczecin Dąbie, za którym postanawiam odrobinę uciec od męczącej cywilizacji, ku brzegowi jeziora Dąbie. Pamiętam też zabawną sytuację gdy w okolicach Szczecina mijając tablicę z drogowskazem na Gdańsk, poczułem przypływ sił, bo dźwięk nazwy miasta, które leży tak blisko miejsca celu mojej podróży, wywołał u mnie cudowne uczucie nadciągającego zwycięstwa. Wspomniałem też przy tej okazji jak przejeżdżając przez Gdańsk, zostałem zaczepiony przez rowerzystę, który zapytał mnie dokąd jadę i wtedy odpowiedziałem bez zbytniego przekonania, że chciałbym objechać Polskę dookoła, a teraz po 22 dniach podróży koniec tej wyprawy był już bardzo bliski, a im bliższy tym trudniejszy do osiągnięcia.



Następny jest Goleniów. W Recławie biję się z myślami czy wjeżdżać na wyspę Wolin, czy też trzymać się jednak lądu po prawej stronie. Zwycięża koncepcja wjazdu na wyspę ze względu na silny wiatr, który bardziej by mi doskwierał wiejąc znad wody niż znad lądu. 
Nie mam pojęcia czy to był dobry wybór, faktem jest że i tak walczyłem z potworną wichurą i pod koniec dnia byłem tym skrajnie wykończony. Na Wolinie postanawiam ratować swe leżące morale "wypasionym" obiadem składającym się ze schabowego, frytek i mizerii - istna rozpusta, musicie mi uwierzyć, nie dość tego kupuję sobie mufinkę czekoladową, którą mam zamiar spożyć w dogodnych warunkach przy kawie. 
Jadę lewym brzegiem Dźwiny podziwiając piękne widoki i szkwały przechodzące po wodzie, na prawdę mocno tego dnia wiało. 



Gdy tak sobie jadę drogą wzdłuż, której rosną wielkie stare drzewa trochę się zaczynam bać widząc wokół szalejące gałęzie na wietrze i to że coraz więcej z nich znajduje się na jezdni. W pewnym momencie ni stąd ni zowąd, do dziś nie wiem dlaczego i czym było to spowodowane, ale zaczynam sobie na głos, przekrzykując wichurę, śpiewać: "Madonno, czarna Madonno, jak dobrze Twym dzieckiem być!".
W tym momencie za moimi plecami z głośnym łoskotem zwala się na ziemię spora część drzewa mijając mnie dosłownie o metry. Truchleję na rowerze, ale mężnie toczę się dalej, nadal głośno śpiewając dla Czarnej Madonny.
Nim zmienię po raz czwarty w tej wyprawie kierunek swej podróży, kryję się na pół godzinki na przystanku, robię sobie kawkę, zapalam papierosa, a potem zjadam ze smakiem pyszną mufinkę czekoladową, a wszystko to robię kręcąc kamerką jeden z dłuższych monologów podczas tej podróży i w dodatku dobrze się przy tym bawię. Analizuję wiele rzeczy, które mnie spotkały dnia tego i poprzedniego. Zastanawiam się te dlaczego tak specyficznie schudłem, że góra mojego ciała to skóra i kości a za to brzuch i boczki zachowały się w nienaruszonym stanie. Dostrzegam też swoją wewnętrzną przemianę, wreszcie wiem że niemożliwe nie istnieje, że jeśli czegoś bardzo chcemy to możemy to osiągnąć, inną sprawą jest czy nasze pragnienia zawsze są słuszne i czy nie wyrządzimy sobie lub komuś ich realizacją krzywdy. Po tych kilku latach już wiem, że nie wszystko podczas mojej wyprawy miało pozytywne skutki, ale na szczęście jedynie dla mnie. Mimo tego warto mieć marzenia i warto je realizować. 


Wkrótce docieram do drogi nr 102, która jest najdalej wysuniętą drogą na północ, skręcam w prawo i jadę już na wschód. Mijam Międzywodzie, Dziwnów w którym robię zakupy na wieczór i na rano. Na noc zatrzymuję się w Dziwnówku na kempingu, fakt może i drogo ale tego dnia jestem już tak wykończony, że nie chce mi się walczyć o to by było taniej, czuję się poza tym podziębiony, bo przez cały dzień albo mokłem albo byłem suszony przez zimny wiatr. Tego dnia droga przebyta to 142 km.



niedziela, 19 lipca 2020

Polska dookoła - 05.07.2016 dzień dwudziesty pierwszy, Rzepin - Lubicz

Wstaje kolejny piękny poranek w trakcie mojej wyprawy, który przywitałem tym razem na terenie stadionu w Rzepinie. Dnia poprzedniego zaraz po kąpieli w jeziorze przy ognisku i piwku, długo rozmawiałem z nowo poznanymi kolegami. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o okolicy i mieszkańcach, z których sobie wcześniej nie zdawałem sprawy. Okazuje się że fakt otwarcia granic sprawił, że mieszkańcy tych okolic chcąc np pojechać do Ikei, bliżej mają do Berlina niż do Poznania. Niczym niezwykłym nie jest, że mieszkają w Polsce ale pracują za zachodnią granicą. Wyjaśnili mi też fenomen zachowania tutejszych kierowców, którzy więcej jeżdżą po niemieckich niż po polskich drogach. Syn jednego z nich mieszka w zasadzie na stałe w Berlinie i tam studiuje oraz ożenił się, sam też zna Berlin jak własną kieszeń i organizuje komercyjne wycieczki rowerowe po mieście. Słuchając tego wszystkiego z jednej strony pomyślałem, że fajnie, w końcu jesteśmy w Europie, ale gdzieś tam na dnie serca tlił się lęk, bo odniosłem wrażenie, że tu ta nasza Polska już trochę się rozmyła, osłabła i to co nie udało się zrobić Niemcom przez wieki przy pomocy miecza, karabinu i bagnetu, udało się przy pomocy pieniędzy, choć mam nadzieję, że się mylę.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że spędziłem wyjątkowo miło wieczór, a później mogłem się oporządzić, wykąpać pod prysznicem i wyspać jak człowiek.


Dlatego wstaję rano rześki i wyspany, piję poranną kawkę i coś tam zjadam na śniadanko. Skończywszy wszystkie typowe dla podróżnika rowerowego, poranne czynności, wyruszam drogą którą tu przybyłem, lecz tym razem w kierunku sklepu rowerowego, choć trochę mnie kusi by przyoszczędzić bo opona ma się całkiem dobrze i powietrze trzyma, wiem jednak że byłoby to skrajną głupotą nie skorzystać z bliskości sklepu. 


W sklepie nie dysponują niestety żadnymi markowymi oponami, ale z drugiej strony ta markowa, którą miałem do tej pory nie wytrzymała próby szkła. Biorę więc to co jest i nie wybrzydzam, dokładam jeszcze pompkę, bo moja dotychczasowa zaczęła już szwankować oraz odbudowuję zapas dętki i po kolejnej miłej rozmowie tym razem ze sprzedawcami, biorę się za wymianę pękniętej opony. Jak się okazało opona założona na koło wtedy, przetrwała do dziś i w zasadzie przeżyła nawet rower.
Rzepin okazuje się być niewielką ale urokliwą mieściną, z licznymi reliktami przeszłości, tej dalszej jak i bliższej.






Jadąc drogą wojewódzką nr 139 w kierunku północno-zachodnim w naturalny sposób trafiam w końcu na drogę krajową nr 31, na której spotyka mnie jedno z najniebezpieczniejszych zdarzeń podczas całej mojej podróży. 
Do tej pory raczej starałem się unikać takich głównych dróg, właśnie ze względu na niebezpieczeństwo czyhające pośród rozpędzonych samochodów. Czy to ze względu na brak innej opcji w pobliżu granicy, czy to za sprawą osłabionej czujności pod wpływem uprzejmości kierowców, jechałem dalej śmiało i ochoczo nie zważając na brak poboczy.

 
W pewnym momencie zauważyłem jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy z prędkością około 90 km/h, którego począł wyprzedzać inny samochód z dużo większą prędkością, całkowicie nie zważając na fakt że nie mam gdzie uciec przed nim. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Odsunąłem się do krawędzi drogi najbliżej jak potrafiłem, wyprzedzający przeleciał koło mnie na centymetry, nie dość tego, podmuch wiatru od prędkości i samochodu ciężarowego, sprawił że spod samochodu, który prawie się o mnie otarł, oderwała się osłona spod silnika i lotem koszącym otarła się o moją głowę.
Odjechałem kawałek a następnie przelazłem z rowerem na drugą stronę rowu i usiadłem na jego krawędzi. Długo zajęło mi poskładanie myśli i przekonanie samego siebie, że powinienem jednak dalej kontynuować wyprawę. Na szczęście za Kostrzynem nad Odrą miałem zjechać z tej drogi, na taką mniej uczęszczaną.
Często się zastanawiam co kieruje takimi ludźmi, co sprawia że jesteśmy gotowi zaryzykować czyjeś życie w imię swojego bezsensownego pośpiechu i w zasadzie żadne mądre wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Każdemu zdarza się popełniać błędy na drodze, mi również, ale wiem że liczba tych błędów i ich skutki, rośną wprost proporcjonalnie do prędkości z jaką się poruszamy. Od tamtego wydarzenia i jeszcze kilku innych w swoim życiu, stałem się najbardziej znienawidzonym typem kierowców, pośród naszych rodzimych "zapyrdalaczy", bo jeżdżąc samochodem po drogach, stosuję się do ograniczeń prędkości, fakt spotykam się z wieloma przejawami uznania, ludzie gestykulują, czasami machają lub pokazują jakieś gesty... No trudno, mam zamiar wytrwać w swoim postanowieniu.
Dojeżdżając do przeprawy przez rzekę Wartę i Kostrzyna, mijam bardzo ciekawe miejsce, z którego sobie wtedy nie zdawałem sprawy, być może będąc jeszcze pod wpływem endorfin z powodu ocalenia, a może po prostu z nieświadomości. Dopiero niedawno zacząłem oglądać na Youtube serię filmów o starym mieście Kostrzyn, które zostało w 1945 roku całkowicie zrównane z ziemią, a obecnie jego skarby są wydobywane przez grupę eksploracyjną i są swego rodzaju kapsułami czasu zamkniętymi na kilkadziesiąt lat pod ziemią.
W Kostrzyniu zjeżdżam z krajowej 31 w kierunku zachodnim i dalej już podążam spokojniejszą drogą wzdłuż Odry, by po jakimś czasie za miejscowością Kaleńsko zatopić się w głębokim lesie. Następnie przejeżdżam przez Namyślin i dojeżdżam do Kłosina, zagubionego gdzieś pomiędzy lasami i polami pełnymi złocących się w słońcu kłosów. W Kłosinie zatrzymuję się przy sklepie i zakupuję sobie fasolkę po bretońsku i dwie buły. Nie chce mi się nawet tego odgrzewać i zjadam sobie na zimno, prosto ze słoika, siedząc na przystanku autobusowym. Zaczepia mnie tam miejscowy, z którym ucinam sobie miłą pogawędkę. Pan bardzo mi się dziwi jak ja tu na ten koniec świata, do dziury zwanej Kłosinem, dotarłem, do tego jeszcze  rowerem. Pocieszam go że podczas mojej podróży widziałem dużo większe dziury niż ta ich i ruszam dalej jadąc rzeczywiście drogą zapomnianą przez Boga i ludzi.



Co jakiś czas, spomiędzy drzew wychyla się ku mnie Odra pozwalając mi oglądać i podziwiać przepływające po niej jachty, stateczki i inne jednostki pływające.



Docieram też w końcu do miejsc pamięci narodowej i to zarówno związanych z nowszą jak i z dużo starszą historią. Są to Czelin, Gozdowice, Stare Łysogórki, Siekierki ze swoim potężnym cmentarzem żołnierzy Wojska Polskiego, a na koniec Cedynia gdzie we wczesnym średniowieczu rozegrała się jedna z większych bitew oręża polan.









Im dalej jadę na północ tym bliżej do końca dnia i odzywać się zaczyna naturalna o tej porze dnia potrzeba zakotwiczenia w możliwie bezpiecznym i komfortowym miejscu. Szukam w okolicznych lasach nad Odrą i nad samą rzeką, ale jak zwykle nie znajduję niczego ciekawego. W końcu w okolicach Widuchowa, postanawiam zapytać mojego wiernego towarzysza Garmina o jakąś agroturystykę, na co on prowadzi mnie w kierunku wschodnim. Wiąże się to z taką małą wspinaczką rowerową na koniec dnia, no ale cóż, jeśli ma być wygodnie, ciepło, sucho i czysto to trzeba się jeszcze pomęczyć. Po drodze mijam jedno jezioro, ale całkowicie zarośnięte po brzegach. Docieram w końcu do Lubicza i trochę jestem zły bo przejechałem dodatkowo około 6 km, a agroturystyki nie ma.
Z Lubiczem wiąże się kolejne niezwykłe spotkanie podczas tej podróży i nauka płynąca z powiedzenia: "Pozory mylą" oraz "nie oceniaj książki po okładce".
Zaczyna się już pomału ściemniać więc robię się nerwowy i lekko zdesperowany, bo jestem gdzieś pośród poPGRowskich pól w małej wiosce, a noclegu nie widać. Podjeżdżam dlatego pod sklep, gdzie grupka miejscowych, niezbyt trzeźwych i niedbale ubranych panów popija piwko. Zagaduję i pytam się o agroturystykę, w której mógłbym przenocować. Ktoś wskazuje mi kierunek wschodni i mówi że za kilkanaście kilometrów coś powinienem znaleźć, załamuję się. Jeden z panów swą aparycją nie budzący zaufania obserwuje mnie spode łba i widząc moją smutną minę, odzywa się i proponuje mi nocleg u siebie. Z jednej strony jest mi głupio odmówić, bo chłop chce dobrze, z drugiej strony kompletnie mu nie ufam, oczami wyobraźni już widzę jak szlachtuje mnie nożem w chlewiku lub ubija siekierką.
Całkowicie wbrew sobie zgadzam się pójść z panem na jego podwórko, które okazuje się być jeszcze bardziej przerażające niż sam właściciel. Wprowadza mnie do domu pokazując mi kanapę, na której będę mógł przenocować, z nim w pokoju. W myślach macham ręką, i myślę no trudno, jakoś to będzie. Ale wtedy pan się rozmyśla i zaczyna mi opowiadać, że tak właściwie to on jest w trakcie rozkręcania agroturystyki i część kwater ma już prawie ukończonych i mógłbym tam przenocować. Jest mi już wszystko jedno więc pozwalam się wyprowadzić na podwórze, gdzie kierujemy się do chlewików. Myślę sobie "no super, więc jednak tu zginę zaszlachtowany". Stajemy przed rozpadającymi się drzwiami od jednego z chlewików, pan szarpie za nie... a za nimi ukazują się piękne nowe drewniane drzwi, które otwierają się gładko by moim oczom ukazał się luksusowo wykończona kwatera,  z kuchnią, łazienką i mini salonem. Nie mam więcej pytań. Zabieram swoje rzeczy z roweru i rozgaszczam się w pokoju. Okazuje się że niestety nie ma tam jeszcze podłączonej wody, dlatego właściciel miał opory by mnie tam od razu wprowadzić. Idziemy jeszcze do jego mamy w domu na przeciwko, gdzie biorę prysznic i zostaję nakarmiony. Gdy wracamy już do kwatery siadamy na ławce i gadamy prawie do rana. Człowiek ten, którego w pierwszym odruchu wziąłem za "menela", okazało się że jest wykształconym facetem, który w życiu robił już prawie wszystko. Handlował za granicą, budował jachty, a nawet miał kiedyś małą sieć sklepów w okolicznych miejscowościach. Teraz szukając kolejnej szansy w życiu, kupił to stare poniemieckie gospodarstwo kowala i postanowił rozkręcić tu agroturystykę, w międzyczasie zajmując się kowalstwem i produkcją kutych bram. A najśmieszniejsze, że pan nawet nie pije alkoholu, choć mu proponowałem bo miałem ze sobą dwa piwa z przeznaczeniem na wieczór.
I co? Nigdy nie dowierzajcie tylko swoim oczom. 



Dystans przejechany tego dnia to około 150 km. Ależ to był dzień!







niedziela, 12 lipca 2020

Polska dookoła - 04.07.2016 dzień dwudziesty, Trzebiel - Rzepin

Dzień dwudziesty rozpoczyna się od tego, że trochę zaspałem. W nocy zrobiło się na tyle zimno, że obudziłem się około 1:00 i znów musiałem na siebie wciągać wszystko co mi zostało w sakwach, później długo walczyłem by się ogrzać i w końcu nad ranem zasnąłem. Później gdy zaświeciło słoneczko zrobiło mi się na tyle ciepło, że nie mogłem się obudzić i tak oto wstałem około 8:00. Podczas sprzątania miejsca po sobie, zwijania namiotu i oporządzania roweru, zabrakło czasu na poranną kawkę i śniadanko. Z tego powodu nie jechało mi się od początku zbyt dobrze i humor miałem lekko zepsuty. Poprzedniego dnia do agroturystyki w której spałem, trafiłem można powiedzieć jak po torach, droga dla rowerów poprowadzona była właśnie po rozebranym torowisku. Rano nie miałem więc większego problemu by wybrać sobie dalszą drogę, niestety sielanka nie potrwała zbyt długo i w Cielmowie za namową pewnej Pani postanowiłem skręcić w las, gdyż droga miała być całkiem przejezdna... Niestety pani nie wspomniała, że dla samochodów terenowych z napędem na wszystkie koła. Tak oto przez kilka kilometrów zmagałem się z głębokim błotem, kałużami, komarami i pokrzywami.


Ogólnie jak oglądam dziś zapis tracka z tamtego dnia, to musiałem być mocno zdezorientowany, bo jechałem kompletnie nielogicznie nadrabiając w ten sposób mnóstwo drogi. Na filmie z przeprawy przez ten las klnę jak szewc, narzekając na brak kawy, śniadania, prysznica i wyspania. Cóż zrobić nie każdy dzień tej wyprawy był idealny, na szczęście później poprawił mi się znacząco humor po wypiciu kawy w ruinach starej fabryki, a z każdą chwilą dzień stawał się coraz ciekawszy i obfitował w miłe zdarzenia, o których zaraz napiszę.



Czuję się też rozpieszczany przez nadmiernie uprzejmych kierowców ;) nikt nie wyprzedza mnie na gazetę, każdy grzecznie jedzie w odległości za mną, wyprzedzając tylko wtedy gdy z naprzeciwka nic nie nadjeżdża i na dodatek robi to w odpowiedniej odległości, można się zapomnieć. Jakże miła odmiana w stosunku do Małopolski.
Jadąc tak blisko granicy znów mam okazję podziwiać relikty dawnych już nikomu nie potrzebnych przejść granicznych. 


Za Gubinem muszę odbić na wschód i oddalić się od Nysy Łużyckiej i od granicy by dotrzeć do przeprawy promowej przez Odrę. To dopiero druga przeprawa promowa podczas mojej wyprawy, bo pierwsza była przez Bug. 



Będąc "na łączach" z jednym z kolegów, z którym spotkałem się dnia siódmego, jadąc wtedy wzdłuż wschodniej granicy, tak sobie "wycyrklowaliśmy", że nim kolega dotrze do Gubina gdzie zakończy swój objazd wokół granic, powinniśmy się spotkać ponownie, wystarczyło tylko ustalić byśmy jechali tą samą drogą na przeciw siebie. Tak oto po prawie dwóch tygodniach nastąpiło kolejne spotkanie.



To było na prawdę bardzo miłe spotkanie, witaliśmy się jak najlepsi kumple, którzy nie widzieli się od miesięcy. Długo ze sobą porozmawialiśmy wymieniając się doświadczeniami i opowieściami z drogi, co ciekawe obaj mieliśmy przygotowane na to spotkanie prezenty dla siebie, w postaci napojów i batoników. Gdy już w końcu się rozstawaliśmy, było mi bardzo smutno, że kolega już kończy swoją przygodę i za chwilę spotka się z rodziną, a przede mną jeszcze kilkaset kilometrów samotnej wędrówki. Najbardziej smutno było mi jednak z powodu, że w końcu się spotkaliśmy i to już koniec, a przecież wiadomo że "nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go..."
Jadąc dalej i wspominając to miłe spotkanie, stało się coś czego kompletnie się nie spodziewałem na pięknym nowym i gładkim asfalcie, a mianowicie złapałem gumę. W dodatku "kapeć" okazał się na tyle poważny, że opona została dosłownie rozcięta na kilka centymetrów. Do Dziś nie wiem jak to się wydarzyło, wiem tylko że zjeżdżając z dość dużą prędkością z góry, musiałem najechać chyba na jakieś szkło. Tak czy siak opona i dętka nadawały się do wymiany i o ile dętkę na wymianę posiadałem, o tyle z oponą miałem problem. Zajęło mi około pół godziny wymyślenie co dalej począć. Wokół tylko gęsty las, żadnego ruchu, a nawet gdyby ktoś się zatrzymał to raczej opony rowerowej 28 cali by nie miał. Postanowiłem doraźnie zakleić oponę od wewnątrz, dużą gumową łatką. Koła nie napompowałem w pełni i tak postanowiłem dojechać do najbliższej miejscowości jaką był Rzepin. Wjeżdżając do miasta, minąłem dwóch rowerzystów, których zapytałem o sklep rowerowy. Dowiedziałem się że owszem sklep rowerowy jest ale czynny tylko do osiemnastej, czyli już zamknięty, następnie zapytałem czy nie znają w okolicy jakiegoś taniego sposobu na nocleg, gdyż dalej na tej oponie już nie pojadę, a potrzebowałem tego dnia prysznica i odpoczynku, na co oni zaproponowali mi przejażdżkę nad okoliczne jezioro gdzie znajdował się stadion MOSIRu, a jako że jeden z nich okazał się być radnym miasta, a drugi nauczycielem z miejscowej szkoły, obdzwonili znajomych i załatwili mi nocleg na terenie stadionu z dostępem do prysznica i wszelkich wygód. Znowu mogę napisać, że są na tym świecie dobrzy ludzie. 




Dystans przejechany tego dnia to zaledwie 117 km, ale to ze względu na awarię.



środa, 1 lipca 2020

Polska dookoła - 03.07.2016 dzień dziewiętnasty, Jelenia Góra - Trzebiel

Kemping na którym spędziłem ostatnią noc, położony jest na dość malowniczym wzgórzu parkowym, pośród drzew i innej roślinności, a mimo to w środku miasta. "Ładnie tu mają w tej Jeleniej Górze", pamiętam że tak sobie myślałem. Pod samym kempingiem był sklep, z dobrze znanym czerwono-czarnym owadem, więc dzień wcześniej mogłem sobie pójść na zakupy i lekko zaszalałem, w skutek czego jedzenia miałem chyba na 3 dni w przód, ot taka wada wędrówek między alejkami sklepowymi bez konkretnego planu. Choć kupiłem też wiele rzeczy, które rzeczywiście były mi wtedy potrzebne. 
Wyjazd z Jeleniej Góry chwilę mi zajmuje, ale gdy już docieram na południowy skraj miasta, w oddali dostrzegam Karkonosze. Patrzę na te góry w zachwycie i jednocześnie z wdzięcznością, że nie muszę się przez nie przedostawać na drugą stronę.




Choć oczywiście to nie znaczy, że nie będzie na mojej drodze tego dnia żadnych podjazdów, a szczególnie na początku. Pokonawszy pierwsze podjazdy, za Cieplicami, w Wojcieszycach napotykam wyjątkowe rzeźby wykonane przez jakiegoś artystę spawacza. Robią niesamowite wrażenie.



Ten dzień jest wyjątkowy, ze względu na zmianę kierunku, w którym się teraz będę poruszał. Była zmiana ze wschodu na południe, potem z południa na zachód, a teraz następuje z zachodu na północ. Gdy dociera do mnie ta świadomość, nagle czuję silny przypływ otuchy w sercu i zaczynam mieć wrażenie, że już wracam do domu. Nim jednak do tego domu wrócę przede mną jeszcze sześć dni w podróży. Podróży podczas, której znów podziwiam zachodnie kresy Rzeczpospolitej i majątek pozostawiony tu przez poprzednich mieszkańców. Smutne to, ale tak się historia ułożyła, że Niemcy zaufali wariatowi z wąsikiem, który swoimi durnymi decyzjami doprowadził do całkowitego rozpadu porządku świata i powstania nowego, w którym biednych Polaków, kresowiaków ze wschodu, często na siłę, umieszczano na tych ziemiach. Ludzie Ci nigdy nie poczuli się tutaj jak u siebie i zawsze żyli tu z poczuciem, że prawowici właściciele w końcu tu wrócą. Wiem to bo miałem ciotkę, która zamieszkawszy w okolicach Mrzeżyna na Pomorzu zachodnim, zawsze powtarzała: "Niemcy tu jeszcze wrócą". Być może właśnie z tej świadomości, a może i ze strachu, wynikała bardzo często niechęć do dbania o pozostawiony przez Niemców dobytek, kościoły, pałace i budynki. Dlatego jadąc przez te ziemie, z taką żałością obserwowałem to co niszczało, a kiedyś było piękne.









Na każdym kroku widać też "siermiężne" próby komunistów, pisania nowej historii tych ziem.



Moja droga się wypłaszcza i coraz lżej mi się jedzie, pogoda tego dnia mi dopisuje dlatego że nie ma zbyt dużo słońca, a temperatura to około kilkunastu stopni. W takich warunkach podróżuje się idealnie, dlatego czuję że dziś będę jechał aż do upadłego. Dostrzegam też ciekawe zjawisko pośród kierowców, otóż wraz ze zbliżaniem się do województwa Lubuskiego, rośnie liczba kulturalnych kierowców. Na każdym kroku spotykają mnie niespotykane dotychczas przejawy uprzejmości. Nikt mnie nie wyprzedza na gazetę, pędząc 100 km/h, każdy kierowca zwalnia i czeka na możliwość bezpiecznego wyprzedzenia. Długo zastanawiam się o co chodzi? Dowiaduję się tego dopiero następnego dnia od mieszkańców tych terenów, ale o tym napiszę w następnym odcinku, jak również o tym, że podczas całej tej sielanki rowerowej, spotkało mnie chyba najniebezpieczniejsze zdarzenie na drodze podczas całej podróży, gdy otarłem się w zasadzie o śmierć. 
Póki co rozochocony przyjaznym zachowaniem kierowców, jadę sobie drogą krajową nr 30 i przejeżdżam przez Lubań. Za Lubaniem jako że droga prowadzi dalej do Niemiec, zmieniam kierunek na północny i teraz jadę drogą nr 296. Za Godzieszowem przejeżdżam pod autostradą nr 4, później jadę drogą nr 350. Dobrze się tu jedzie, wokół dużo lasów i zieleni, drogi płaskie, kierowcy uprzejmi, czegóż chcieć więcej. Pędzę tak bardzo że mało tego dnia gadam do kamery czy też robię zdjęć. Jakoś za Nowymi Czaplami trafiam na genialną drogę rowerową, całkowicie odpowiadającą mojemu kierunkowi jazdy, więc teraz sunę jak po szynach, aż do zachodu słońca, by w ostatniej chwili zjechać z trasy i za zgodą właścicieli rozbić się pod altaną w stadninie koni. Co ciekawe właścicieli nawet nie zastałem, ale po rozmowie telefonicznej, mimo że mnie nie widzieli i nie wiedzieli kim jestem pozwolili wejść na swoją posesję, skorzystać z altany, prądu i trawnika. Wdzięczny im za tą uprzejmość, rano posprzątałem po sobie, a nawet ugniecioną trawę od namiotu postarałem się przeczesać, stawiając ją do pionu.








Tego dnia przebyłem ponad 145 km.