poniedziałek, 30 marca 2020

Polska dookoła - 19.06.2016 dzień szósty, Bondary - Klepaczew

Mimo ekscesów odbywających się nieopodal mojego namiotu, dzięki cudownej mocy zatyczek do uszu, budzę się o wschodzie słońca tylko lekko niewyspany, a że jest wcześnie rano, w dodatku jest niedziela, to mam jeszcze czas by zrobić sobie kawkę i kontestować ciszę oraz piękne widoki z wieży widokowej ustawionej na brzegu jeziora.




Tego dnia wjadę na teren Białowieskiego Parku Narodowego, póki co jadę przez jego otulinę, o czym świadczą liczne znaki ostrzegające przed żubrami. Wkrótce też przekraczam rzekę Narew i podziwiam piękne miejsce nad rzeką, przy którym swobodnie mogłem się rozbić namiotem i mieć cichą i spokojną noc, ale skuszony zostałem jeziorem, takie dylematy będę miał przez całą moją wyprawę i nic na to nie poradzę, czasem lepiej się zatrzymać i rozbić z namiotem niż szukać bez końca i czekać na wyjątkową miejscówkę. Skrycie liczę na spotkanie z żubrami, aparat trzymam w pogotowiu, lecz niestety jedyne co uchwycę w mój obiektyw to krowy w oddali, które tylko trochę przypominają mi żubry.


Wieczorem gdy planowałem trasę, postanowiłem nie wjeżdżać do Puszczy Białowieskiej ze względu na strach przed złą, piaszczystą lub błotnistą drogą, ale w końcu gdy dotarłem do miejsca, w którym miałem dokonać wyboru drogi, patrząc na to co przede mną uznałem, że jednak zaryzykuję i przejadę przez puszczę. Do samej Białowieży jednak nie wjechałem, znowu szkoda mi było czasu na zwiedzanie i znowu obiecałem, że jeszcze tu wrócę. Tym razem mój wybór dotyczący drogi okazał się być dobrym, droga była naprawdę dobrej jakości, płaska i w miarę gładka, nim się spostrzegłem, przefrunąłem przez całą Puszczę Białowieską i za chwilę wjeżdżałem do Hajnówki.



Jest niedziela więc ludzie gromadzą się w cerkwiach. Z zaciekawieniem zaglądam do cerkwi stojąc po drugiej stronie ulicy i obserwuję prawosławną mszę, słucham śpiewu dobiegającego z wewnątrz. Ciągle jest jeszcze rano, słoneczko miło przygrzewa, w ciepłym powietrzu unoszą się pajęcze nitki, jest tak spokojnie, tak niedzielnie. Nieopodal znajduję otwarty sklepik, za dwa złote kupuję sobie dwie ogromne, o dziwo świeżutkie drożdżówki, które później zjadam przy kawie w okolicznym lesie przy drodze dla rowerów, gdzie znajduję taką oto modlitwę.
" Molitwa
Ja w Puti
Matier w nogach
Angieli na bokach
A my w waszych rukach"
Tutaj nawet pasieki wyglądają inaczej,

Pasieczniki Duże, Dubicze Cerkiewne, Grabowiec, Jelonka, Kleszczele, czuć że jestem na pograniczu, zjeżdżam z drogi dla rowerów przy głównej trasie i zagłębiam się jeszcze bardziej w te kresy.




Słońce wędruje coraz wyżej i wyżej coraz to bardziej nagrzewając powietrze, tak  że w końcu robi się okropna spiekota. Analizuję mapy i wiem że zaczynam zbliżać się do Bugu, którego wkrótce będę musiał przekroczyć. Czy to za sprawą upału i chęci skrycia się przed nim, czy to z powodu niechęci do nadrabiania drogi wybieram drogę przez las. Droga jest zaznaczona zarówno na mapie papierowej jak i na obu GPSach więc się nie boję i jadę.
Początkowo droga jest gruntowa, by po jakimś czasie zmienić się w dwie równoległe ścieżki w trawie, z czasem trawa staje się coraz wyższa i wyższa, aż w końcu przepycham rower przez trawy, ale tłumaczę sobie że pewnie dawno tędy nikt nie jechał i pewnie dlatego droga zarosła. Wkrótce docieram do lasu i w lesie jest już lepiej pod względem drogi, przy której zresztą znajduję fajne stare śmietniki.

Z czasem jednak droga zmienia się w zarośniętą przecinkę, zaczynam się wkurzać i mieć wątpliwości przenosząc rower nad powalonymi drzewami i splątanymi gałęziami, ale moje nawigacje ciągle pokazują, że jestem na dobrej drodze. Na koniec docieram nagle do płotu, za którym znajduje się wysoka pszenica. Spocony, podrapany i pogryziony przez owady, chce mi się płakać. Po raz któryś tam z kolei obiecuję sobie że nigdy więcej żadnych lasów i dróg gruntowych. W tajemnicy powiem wam że wcale nie ostatni raz wjeżdżam w takie chaszcze. Oglądam mapę i wiem że za około 500 metrów wzdłuż płotu powinienem trafić na jakieś zabudowania, a tam gdzie zabudowania, tam musi być droga, dlatego przedzieram się teraz wzdłuż płotu, by w końcu wyjść na utwardzoną drogę. 



Zbliżam się coraz bardziej do Bugu i do przeprawy promowej, cały czas oczywiście mam nadzieję że w niedzielę ten prom będzie pływał i uda mi się przedostać na drugą stronę. Na szczęście okazuje się że prom działa i da się przepłynąć.



Kiedy wreszcie przedostaję się na drugą stronę "schodzi ze mnie powietrze", jestem wykończony tą dżunglą, przez którą musiałem się przedzierać przez ostatnie godziny. Rozpoczynam poszukiwania miejsca gdzie mógłbym się rozbić namiotem nad rzeką, ale wcale nie jest łatwo, brakuje tu w okolicy miejsc, które mógłbym wykorzystać do biwakowania. Kończy się na tym że coś tam zjadam nad rzeką i ruszam dalej, ale nie ujeżdżam zbyt daleko, bo po drodze mijam kemping "Szkoła przetrwania AS". Wygląda na fajny ośrodek wczasowy w starym stylu, więc idę zapytać właścicieli czy nie pozwoliliby mi się rozbić gdzieś z namiotem. Właściciele kręcą nosem i nie chcą się zgodzić, twierdzą że ugniotę im trawę. Odchodzę smutny jak zbity pies i chyba to na nich podziałało, bo gdy już wsiadam na rower, wołają mnie i po chwili proponują nocleg w jednym ze swoich nowych domków kempingowych. Jestem wniebowzięty, nie wiem jak mam dziękować, pytam o cenę, na co dowiaduję się, że mam się nie wygłupiać i po prostu przenocować. Zostają mi pokazane prysznice, kuchnia, właściciele proponują mi kawę, herbatę, gorący bigos. Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. Z tego co pamiętam to był chyba pierwszy raz kiedy na pytanie dokąd jadę, odpowiedziałem jednoznacznie i z pewnością siebie: "jadę rowerem dookoła Polski" i jak się tego dnia przekonałem to hasło otwierające ludzkie serca, przez następne tygodnie mojej podróży wykorzystywałem je bezlitośnie, by pozwalać ludziom wykazywać  się dobrem.




Dzień szósty kończy się bilansem 113 km pokonanych.

poniedziałek, 23 marca 2020

Polska dookoła - 18.06.2016 dzień piąty, Mikaszówka - Bondary

Dzień piąty mojej podróży, rozpoczyna się optymistycznie. Jestem wyspany, czysty i wypoczęty. W agroturystyce w Mikaszówce spało mi się doskonale. Wszystkie złe wspomnienia poprzedniego dnia uleciały wraz z porannymi mgłami rozświetlonymi słońcem, o wczorajszych złych chwilach przypomina jedynie zardzewiały łańcuch i obklejony błotem i piachem rower. Łańcuch przesmarowałem, a błoto musi zostać na rowerze aż samo z niego spadnie lub spłucze go kolejny deszcz, ale póki co zdobi go niczym blizny prawdziwego mężczyznę. Nie ujeżdżam daleko gdy natrafiam na ciekawe obiekty militarne, którymi są kompleksy bunkrów. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale teraz mogę napisać, że są to bunkry rosyjskie, budowane późną jesienią 1939 roku, lecz niedokończone. Zwiedzam bardzo ostrożnie jeden z nich z zaciekawieniem. Okazuje się oczywiście, że w środku jak to się mówi: "dziada i baby" brak, czyli ogólny śmietnik. Bunkier jest dość okazały, a za kolejnymi załomami ścian, robi się coraz ciemniej i ciemniej. Dobrze, że mam czołówkę, którą sobie świecę pod nogi, bo nagle natrafiam na otwór w podłodze, gdzie okazuje się że pod grubą warstwą betonu jest kolejny poziom. "Stety" bądź niestety nie da się tam wejść bo nie ma żadnej drabiny, o czym boleśnie przekonał się dość sporych rozmiarów pies, którego wyschnięte zwłoki leżą dokładnie pode mną. Robi mi się smutno, wyobrażam sobie jak musiał rozpaczać ten zwierzak, być może z połamanymi łapami po upadku z wysokości, by w końcu po tygodniu lub dwóch odejść w cierpieniach z tego świata. Wycofuję się z tego miejsca, wolałbym nie skończyć jak ten pies.



Dojeżdżam do Lipska, początkowo nic mi nie mówi ta nazwa, lecz wkrótce natrafię na coś co mi rozjaśni głowę. Humor mam dobry więc, robię sobie rundę honorową przez starą, opuszczoną stację benzynową.

Na wjeździe do miasta natrafiam na obelisk, z dobrze znanym z czasów dzieciństwa i młodości symbolem: "UNITRA". Natychmiast się zatrzymuję, do głowy napływają myśli i pytania. Unitra Lipsk? Cóż tutaj produkowali?




Może to właśnie tu został wyprodukowany nasz domowy magnetofon Grundig? Sięgam do informacji z nieodzownej Wikipedii, krótka lakoniczna informacja o produkcji zakładów w Lipsku mówi o elementach do telewizorów, czyli ewentualnie nasz Unitra Libra mógł mieć w sobie części z tej fabryki. Dużo ciekawszą historię wyczytałem w trakcie pisania tego tekstu o samym Lipsku ze strony internetowej Kiedy umiera miasto. Moim zdaniem historia Lipska jest naprawdę niezwykła w skali całej Polski. Warto poczytać o tym, a może i odwiedzić to niezwykłe miasteczko. Jakże żałuję że nie wjechałem i nie pozwiedzałem.



Za Lipskiem przejeżdżam przez Biebrzę, Podlasie... Jeśli choć odrobinę znacie Polskę to zapewne wiecie jak niezwykłe, piękne i romantyczne, a jednocześnie egzotyczne w skali Polski to tereny. Coraz częściej spotykam przydrożne kapliczki, krzyże pamiątkowe z wypisanymi sentencjami opowiadającymi o tym co lub kogo miały upamiętniać, początkowo pisane są w języku polskim, by później wraz z zagłębianiem się w tereny kresów, zamienić się w cyrylicę. Wieże kościołów napotykanych do tej pory w płynny sposób, przemieniają się w wieże cerkwi z charakterystycznymi krzyżami tylko odrobinę różniącymi się od naszych katolickich, jednakże upamiętniającymi tą samą mękę zbawiciela.




Dąbrówka Białostocka,Krugło, Nierośno, Łozowo, Słomianka, Bierwicha, Siekierka, Makowlany, czytanie tych nazw jest już samo w sobie interesujące i mówi mi gdzie się znajduję. Zanim dojadę do Sokółki, robię sobie jeszcze przerwę na kawę i pyszne rogaliki zakupione w przydrożnym sklepiku. Kawkę piję z żoną, ale tylko za pomocą telefonu niestety, są chwile kiedy rzeczywiście brakuje mi towarzystwa i rozmowy z kimś bliskim, no ale taki był mój wybór. Niełatwo jest znaleźć kompana do takiej podróży, tym bardziej że musiałby to być kompan sprawdzony, dysponujący również zapasem czasu, o podobnych możliwościach fizycznych, dlatego jadę sam.


Czerwiec 2016 roku, to czas gdy we Francji odbywają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Osobiście nie jestem zbyt zagorzałym kibicem, ale tak jak każdy Polak kibicuję swoim i staram się w miarę możliwości oglądać mecze naszych. Po drodze spotykam wiele oznak, że mistrzostwa trwają.


Wjeżdżając do Sokółki mijam przy drodze spory cmentarz żołnierzy radzieckich, pochowanych jest tam 2012 ludzi z czego tylko 185 jest znanych z imienia i nazwiska. Jakże to smutne, polec na obcej ziemi i nikt nawet nie wie jak się nazywaliśmy, nikt nie może dać znać rodzinie. Zawsze mnie to wzrusza, dlatego z powagą zwiedzam ten cmentarz, choć sierp i młot w centralnym miejscu cmentarza trochę razi.




Moc wszelakich wrażeń. Podlasie to również ojczyzna polskich tatarów, których ciągle sporo tu mieszka, żyje i pracuje, o czym świadczy tablica pamiątkowa na sokólskim rynku, upamiętniająca 330 rocznicę pojawienia się tu Tatarów.




Pstrykam ciągle zdjęcia, ale dla mnie to faktyczna egzotyka. Chyba nawet sobie nie zdawałem sprawy, jak wiele egzotyki można znaleźć w obrębie granic naszego kraju, a to dopiero początek mojej podróży. Kusi mnie by skręcić na szlak tatarski i zobaczyć meczet oraz wieś tatarską, ale goni mnie czas, muszę się trzymać pewnych ustalonych na początku ram czasowych i kilometrowych. Jeśli teraz, gdy jazda idzie mi w miarę łatwo nie będę zdyscyplinowany, to w górach gdy zaczną się podjazdy, polegnę. Wzdycham więc, obiecuję sobie że jeszcze tu wrócę z rodziną i jadę dalej.



Po drodze mijam sporo dowodów wczorajszego huraganu, który również tutaj pozrywał linie energetyczne i poprzewracał drzewa. Dlatego wszystkie służby usuwają mozolnie skutki nawałnicy.




Dzień zmierza ku końcowi, jakże tu inaczej, jakże spokojniej, ciszej tak jakoś normalniej. Las, łąka, droga piaszczysta, ale zaznaczona na mapie, mijam kolejne wioski, gdzie wiem, że zabrzmi to banalnie, ale zatrzymał się czas. Inaczej tego się nie da w zasadzie określić, drewniane domki, przydrożne krzyże i ludzie mili, serdeczni jacyś tacy sympatyczni, skorzy do rozmowy.




Zbliżam się do zalewu Siemianówka to będzie dobra miejscówka na nocleg, wszak będzie dostęp do wody, a czegóż więcej trzeba zdrożonemu wędrowcowi, kawałek trawnika, by rozbić namiot, drzewo by oprzeć rower i czyste jezioro by wymoczyć strudzone członki. Rzeczywistość oczywiście nie jest tak różowa, bo tam gdzie woda i weekend, tam też gromada różnych osobników, niekoniecznie równie zmęczonych jak ja. Dobrze, że przewidując takie sytuacje, zabrałem ze sobą stopery do uszu. Z namiotem wciskam się między przyczepę kempingową a ogrodzenie. Dzika impreza nieopodal mojego namiotu trwa do rana, zasypiając modlę się jeszcze, by nic mi nie zginęło, by namiot nie spłonął i rower ocalał. Mimo wszystko to był dobry dzień, przejechałem około 140 km.