wtorek, 25 lutego 2020

Polska dookoła - 14.06.2016 dzień pierwszy, Wejherowo -Elbląg


Cała historia zaczęła się dość banalnie. Ot rzucone hasło w towarzystwie ojca, że kiedyś do niego wpadnę rowerem. Jak wiecie z tego bloga, ten plan wypalił, ale też spowodował, że poczułem zew drogi, podróży rowerowej, poczułem co to znaczy wędrować przez świat rowerem. Gdy już siedziałem w Lipnicy Murowanej i napawałem się tym małym sukcesem, w głowie jak małe ziarenko zakiełkował kolejny pomysł. A gdyby tak objechać całą Polskę wzdłuż granic? No tak ale na to trzeba mieć co najmniej miesiąc czasu, czyli najlepiej gdy już odejdę z wojska. Nie pamiętam kiedy pierwszy raz wyartykułowałem ten pomysł, ale wiem że było to również w towarzystwie mojego taty. I tak oto przy każdej możliwej okazji "odgrażałem się" Ojcu: "zobaczysz Tata, jak tylko wyjdę z wojska, będę miał więcej czasu i wtedy to zrobię".
Mijał czas, w 2015 roku zmarł mój nieodżałowany tata, który niestety nie doczekał realizacji tego szalonego pomysłu, ale gdy w 2016 roku odszedłem z wojska, postanowiłem dotrzymać obietnicy i przy okazji uczcić jego pamięć tą wyprawą.
Przygotowanie do tego typu wypraw już miałem, o kondycję w zasadzie nie bałem się wcale, pozostało przygotować sprzęt, ostatecznie przekonać małżonkę (co zresztą było najtrudniejsze i trwało od wielu lat) i ruszać w drogę.
Jako termin wybrałem moim zdaniem najdogodniejszy do tego typu wyczynów termin, czyli przełom czerwca i lipca, termin ten pasował mi również z wielu innych powodów, jak np. dzieci w tym czasie miały już prawie ukończone szkoły, ale jeszcze do nich chodziły. Poza tym wrócić miałem na początku wakacji, gdy żona właśnie rozpoczynała urlop a dzieci wakacje. Ogólnie moja prawie miesięczna nieobecność w domu raczej nikomu nie doskwierała, a w zasadzie rodzina moja przez to że służyłem wcześniej w marynarce i często wypływałem w rejsy, była przyzwyczajona do mej nieobecności.
Najbardziej bałem się o rower, musiał być naprawdę dobrze przygotowany i nie mógł mnie zawieść w trasie, aby stać się pretekstem do przerwania wyprawy. Zresztą takich drobiazgów które mogły wszystko popsuć było więcej, ale rower wydawał mi się najważniejszym elementem. Przed wyjazdem oddałem więc rower w ręce kolegi Przemka z serwisu rowerowego i tam przeszedł naprawdę konkretny remont. Zostały w nim wymienione: przedni widelec, kompletny napęd z łańcuchem, hamulce, łożyska supportu, pedały, nowe linki i pancerze, dołożyłem "lemondkę" na kierownicę i zaczepy przednich sakw, jako źródło energii do ładowania baterii zakupiłem z internetu, ze strony CharBike ładowarkę z akumulatorem podłączaną pod dynamo piasty przedniego koła.
Ze sobą w podróż zabrałem zdecydowanie za dużo rzeczy, o czym bardzo szybko się przekonałem, bo zrzuty zbędnego sprzętu rozpocząłem już drugiego dnia wyprawy, ale tak to jest gdy ze sobą zabiera się rzeczy które mogą się przydać, a nie są potrzebne ;)
Gdy tak stałem pod domem z rowerem, który przed chwilą zniosłem z czwartego piętra, bo w mieszkaniu od dwóch dni dokonywałem przymiarek jak powinienem się spakować, nie wierzyłem. Nie wierzyłem w to że mi się to uda i też nie byłem świadomy tego na co się porywam, lecz jednocześnie się bałem swojego pomysłu. Wiecie jak to jest? Łatwo o czymś mówić że się coś zrobi, ba a nawet się do tego wiele lat przygotowywać, lecz kiedy staje się z wyzwaniem oko w oko, człowiek za przeproszeniem "robi w majty". Dlatego na tym zdjęciu wykonanym przez moją żonę, mam taką niewyraźną minę.
Pierwsze kilometry nie różniły się niczym, (no może poza ciężarem roweru) od mojej zwykłej codzienności rowerowej, kierunek obrałem taki jak zwykle jeździłem do pracy, jadąc przez las między Wejherowem a Redą, podjąłem nawet pierwsze próby jak to określiła moja żona: "gadania do patyka", czyli rozmowy z kamerką, którą również zakupiłem specjalnie na okoliczność wyprawy. Nie była to żadna markowa kamera, ot po prostu zakupiona w markecie kamera Tracer z dwiema bateriami. Kamera ta jak się później okazało była moim jedynym i najwierniejszym słuchaczem w podróży. Swoją drogą na początku wyprawy nie wiedziałem jeszcze jak bardzo będzie mi brakować
towarzystwa ludzi i rozmowy. Gdy dotarłem do Gdańska w dalszym ciągu miałem wrażenie, że wybrałem się po prostu na trochę dłuższą wycieczkę,  dlatego też zaczepiony pytaniem przez mijanego rowerzystę : "Skąd Pan jedzie?" Odparłem bez przekonania: "Dopiero co wyruszyłem, wybieram się dookoła Polski", ale myślę że wtedy w Gdańsku to do mnie dotarło. Zresztą z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej się umacniałem w swoim postanowieniu, choć tak zupełnie pewny, że to robię, byłem dopiero gdy przede mną do domu zostało tyle samo kilometrów co za mną, czyli po około 1600 km.
Za Gdańskiem postanowiłem trzymać się drogi krajowej nr 7 i w odpowiednim momencie skręcić w jakieś spokojniejsze rejony, lecz koniec w końcu trzymałem się tej piekielnej drogi aż do końca dnia, od czasu do czasu próbując z niej uciec gdzieś w bok. Podczas jednej z takich prób ucieczki, cudem uniknąłem ukąszenia przez rozwścieczoną żmiję, na którą chwilę przede mną najechał samochód. Żmija w amoku bólu wywijała głową na wszystkie strony, kąsając powietrze. Zauważyłem ją w ostatniej chwili i jej zęby minęły o centymetry moją odsłoniętą łydkę.


Dlaczego zostałem na tej drodze? Po pierwsze nie chciałem znów jechać tą samą drogą, którą już kiedyś podążyłem w kierunku Litwy i wtedy rzeczywiście jechałem maksymalnie blisko granicy. Ciągle mi się wydawało że gdzieś znajdę jakieś odejście w bok i nie będę musiał jechać siódemką w remoncie, pełną samochodów ze sfrustrowanymi kierowcami ramię w ramię. Niestety nie udało mi się to też ze względu że akurat tego odcinka mapy nie było w moim atlasie, bo kiedyś gdzieś zapodziałem jedną kartkę. No w końcu powiem ,że dość wykończony psychicznie dotarłem do Elbląga, gdzie za pomocą GPSa Garmina znalazłem fajny camping nad kanałem.



Tu nastąpiło zakończenie pierwszego etapu. Zacząłem wykonywać czynności, które miałem powtarzać codziennie przez najbliższy miesiąc, czyli zdjęcie bagaży z roweru, rozpakowanie, rozbicie namiotu, przeniesienie rzeczy do namiotu, jedzenie kolacji, zgranie zdjęć, filmów i trasy na laptopa, kontakt z domem. Zasypiając w namiocie w mej głowie kotłowały się myśli i przeżycia minionego dnia i ogniskowały wszystkie moje lęki i wątpliwości, klamka zapadła, jestem w podróży. Dobranoc.
Koniec dnia pierwszego.