poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Polska dookoła - 23.06.2016 dzień dziesiąty, Stubno - Huwniki

Dzień dziesiąty będzie wyjątkowo frustrujący. Wstając rano i ogarniając się, jeszcze tego nie wiem, postanawiam jednakże rozwiązać problem skrzypiącego roweru, a to wiąże się z wizytą w serwisie rowerowym, w jakimś większym mieście. Najbliższe duże miasto to oczywiście Przemyśl, więc właśnie tam kieruję się z samego rana odjeżdżając dosyć sporo od granicy. Zanim wyruszę obserwuję jeszcze galopujące konie. Słusznie uważa się że nie ma nic piękniejszego od konia w galopie i okrętu na pełnych żaglach.

Odwiedza mnie również przemiły i arcyciekawski, mały koleżka, który z bacznie obserwuje moje przygotowania do wyruszenia w drogę, oraz z zaciekawieniem wszystko obwąchuje.



Ciągle mnie jeszcze zaskakuje historia związana z tą ziemią. Pamiętam gdy o walkach z UPA czytałem w takich małych książeczkach zwanych "Tygryskami". Wtedy jako dzieciakowi wydawało mi się to dziwne, że już po tzw. "wyzwoleniu", trwały jeszcze walki z jakimiś bandami. Wtedy nie bardzo wiedziałem co to UPA, skąd się wzięła. Obeliski które spotykam po drodze świadczą o tym że wydarzenia te miały miejsce na prawdę.



Pedałując tak sobie spokojnie i wsłuchując się w miarowe poskrzypywania roweru, zauważam że pedałuję już dziesiąty dzień, cieszę się do siebie z tego małego "jubileuszu", przemyśliwam sobie jeszcze że muszę sam siebie bardzo lubić, że tak długo ze sobą wytrzymuję. Mówię o tym wszystkim wesoło do kamery. Fajna ale i konieczna to czynność, sprawia że człowiek nie czuje się aż tak samotny i ma wrażenie że ktoś go słucha, a być może kiedyś będzie tego słuchał.




Kolejne mijane cerkwie po drodze robią na mnie już coraz mniejsze wrażenie, a pomału zbliżam się do Przemyśla. Za to Przemyśl robi na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie bardzo mi się podoba stare miasto, które chyba gdzieś o tym czytałem przyrównywane jest do Lwowa. Wtedy jeszcze we Lwowie nie byłem, więc nie miałem porównania, ale teraz mogę już stwierdzić z całą pewnością że jest to prawdą.






Szukam informacji w internecie o jakimś serwisie rowerowym, znajduję jakiś na ulicy Fredry. Wpisuję więc w nawigację i kieruję się na miejsce. Sklep i serwis położony jest wyjątkowo malowniczo na górce, w centrum miasta zaraz obok znajduje się bar w którym będę mógł pójść na obiad. W serwisie tłumaczę, że jestem w podróży i nie chciałbym robić niepotrzebnych przestojów itd. Tak jak kiedyś w Łodzi, tak i teraz Pan z serwisu okazuje się wyrozumiały, a przy okazji jest rowerzystą z krwi i kości, więc długo sobie gawędzimy o różnych sprawach związanych z rowerami.



Po wytłumaczeniu na czym polega problem, decydujemy się na zmianę pedałów, bo być może to one tak dziwnie hałasują, a poza tym są jakby nie było najtańsze do wymiany, zresztą te stare które miałem do tej pory służyły mi już tak długo, że czas ich był policzony. Chowam je jednak rezolutnie do sakw, bo jak się później okaże, jeszcze mi się przydadzą. Pedały wymienione, czas więc na pierwszą próbę... Wracam z kwaśną miną, bo okazuje się że nic to nie dało. Pedały zostawiamy, bierzemy się za suport. Ja idę w tym czasie zjeść. Później łażę też sobie po mieście, trochę zwiedzając. Po jakimś czasie wracam i znów udaję się na przejażdżkę po okolicznych uliczkach. Znowu wracam smutny i lekko sfrustrowany, dalej to samo. Godzę się na to że nowy suport zostaje w rowerze, bo nowy to nowy. Serwis bierze się za rozebranie i wyczyszczenie oraz nasmarowanie przerzutek oraz wymianę łańcucha. Mijają kolejne godziny, jestem coraz bardziej wkurzony, bo z rana zrobiłem zaledwie około 35 km, a teraz zbliża się już późne popołudnie, a ja dalej jestem w za przeproszeniem... Sami wiecie gdzie. Nie lubię takich nie przewidzianych postojów, gdybym w tym dniu zaplanował odpoczynek, może mógłbym to wszystko zaakceptować, ale myślałem że szybko naprawię rower i pomknę dalej. Coś chyba koło godziny 14:00 odbieram rower i wiem że nie mam co dłużej marudzić, teraz musi być dobrze. Płacę za usługę i części, teraz już nie pamiętam ile, ale wiem że potraktowali mnie bardzo dobrze i dostałem nawet rabat, no nie było na co narzekać. Wsiadam na rower i ruszam dalej w kierunku Arłamowa. Dopóki zjeżdżam z górki, wszystko jest w porządku, rower jedzie jak marzenie, jak nowy, niestety do momentu gdy zaczynam podjazd i z bliżej mi nie znanego zakamarku mojego roweru odzywa się dobrze mi znane irytujące poskrzypywanie...
Wyjeżdżam za miasto i gdzieś na polnej dróżce, zsiadam z roweru i zaczynam tropić, skąd dochodzi ten dźwięk. Jestem spocony bo jest potworny upał, poirytowany, rozgoryczony. Muchy i komary krążą wokół mnie, siadając na spoconym ciele i krwawiącym skaleczeniu na dłoni, które sobie zrobiłem podczas wydłubywania zaślepki z haka przerzutki. Wyszło mi na to że właśnie stamtąd dobiegał ten irytujący dźwięk, zalewam więc wszystko obficie olejem i wd-40.


Jadę dalej. Nie mam już dzisiaj czasu na cackanie się z rowerem, będzie skrzypiał to trudno, nie będzie to fajnie. Zaczyna się spory podjazd i początkowo coś tam jeszcze hałasuje, ale później rower uznaje że nie ma sensu mnie dłużej wkurzać, że może się to dla niego również źle skończyć i w końcu ucicha i teraz już w spokoju męczymy się z podjazdem.




Na to wszystko nakłada się teraz jeszcze ten potężny podjazd, są to okolice Kalwarii Pacławskiej, więc każdy kto kiedyś tam był wie, że są to góry "pełną gębą". Czuję że mam za dużo w tych moich sakwach, okropnie ciężko się męczę pod górę. Zaczynam też rozumieć dlaczego ten mój biedny rower zaczął skrzypieć, nie było to związane z jakimś defektem, lecz z tym, że musiał zbyt dużo dźwigać. Zjeżdżam w końcu w dolinę, którą płynie potok Wiar, leży tam mała senna wioska Huwniki. Zatrzymuję się nad rzeką, odpoczywam zastanawiając się co dalej?



Jestem tak spocony i śmierdzący, że postanawiam się wykąpać, by nabrać trochę sił i poprawić leżące na dnie morale. Humor mi się rzeczywiście poprawia. Obserwuję jeszcze pościg psowatego, który przypomina mi wilka, za zającem nad brzegiem rzeki, bez obaw zając uciekł i ocalił swą skórę. Postanawiam że dalej już dzisiaj nie jadę, zbliża się wieczór. Sprawdzam internet w poszukiwaniu noclegu i okazuje się że w Huwnikach znajduje się coś w rodzaju agroturystyki. Jadę tam i czekam dłuższą chwilę na panią, która wraca w końcu z kościoła. Dogaduję się, okazuje się że pani od czasu do czasu wynajmuje pokoje na górze swojego domu, cena jest dość atrakcyjna, a pani bardzo miła, więc postanawiam tu zostać.



Koniec dnia dziesiątego, dziś przejechałem około 70 km. No trudno, trzeba będzie z tym żyć i nadrobić później, w górach  :)


poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Polska dookoła - 22.06.2016 dzień dziewiąty, Kryłów - Stubno

Mówi się że jeśli chcesz kogoś dobrze poznać, wybierz się z nim w długi rejs. Podczas tego rejsu gwarantuję, że dowiesz się wszystkiego na temat tego kogoś. Nie dość tego, jeśli po dwóch tygodniach się nie pozabijacie, przetrwacie wszystko i zawsze.
Nie inaczej jest z długą samotną podróżą, z tą różnicą, że osobę którą musicie znosić i poznawać, jesteście wy sami. Po półtorej tygodnia samotnej podróży przyszedł kryzys, z którym nie bardzo wiedziałem jak sobie poradzić, bo chyba sobie nie zdawałem sprawy z niego. "Ot naszła mnie melancholia" - myślałem, "widocznie jestem zmęczony fizycznie" - kołatało się w mojej głowie, albo się po prostu zestarzałem. Ale jak wytłumaczyć sobie takie zmęczenie skoro, spałem w doskonałych warunkach, na miękkim łóżeczku, pod ciepłą kołderką, a rano obudziłem się wyspany i pachnący?
Dzień jak co dzień. Kawka, śniadanko, pakowanie i w drogę. Wczoraj po moich wyliczeniach, wyszło mi że do 1000 km w tej podróży zabrakło mi raptem 6 km, a więc to dzisiaj. Dziś przekroczę magiczny tysiąc kilometrów; sporo. Od kilku dni też, a w zasadzie od początku mojej wyprawy, z suportu okresowo dobiegały do mych uszu jakieś dziwne poskrzypywania i jęki. Tego dnia nasiliły się do tego stopnia, że poczęły mnie denerwować, bo zdawało mi się że oglądali się za mną w związku z tym ludzie, teraz jechałem już z myślą, że muszę się w końcu tym zająć.
Mijam Prehoryłe, Gołębie i definitywnie żegnam się z Bugiem. Zaczyna się teraz kolejny etap w mej podróży, bo zaczynam się zbliżać do Bieszczad, lecz nim do nich dotrę muszę jeszcze trochę jechać choć teren zaczyna falować. Wspinam się na jedno z takich wzniesień za Dołhobyczowem. Dojeżdżam do drogi utwardzonej betonem, gdzie spotykam pana, który zaczyna mi opowiadać ciekawe historie związane z tą drogą. Okazuje się, że droga ta została utwardzona w 1939 roku, przez żydów spędzonych z okolicznych wsi i miasteczek,  przez hitlerowców, którzy stworzyli tu w okolicy tymczasowy obóz koncentracyjny, właśnie do budowy tej drogi. Nie dość tego, w okolicznym lesie rozbroił się oddział armii polskiej z Hrubieszowa. Nie wiem ile prawdy w tych opowieściach, ale są fascynujące, bardzo lubię poznawać w ten namacalny sposób historię.








W Pioturzynie zatrzymuję się na chwilę w sklepie, by zakupić drożdżówkę i wypić kawkę. Zaskakuje mnie niezwykła uprzejmość sklepowej, dlatego że do drożdżówki pani robi mi kawę i ucinamy sobie miłą pogawędkę. Kurcze, ja zadeklarowany introwertyk, gadam z każdym kogo spotkam na swojej drodze i to nierzadko nawet po pół godziny... To jest właśnie efekt nadmiaru samotności.


Kolejną osobą napotkaną dziś na mej drodze jest pan Piotr, który kosi trawę przy kaplicy, pośród pól. Okazja jest po temu godna, gdyż jak stwierdził Piotr, do parafii przyjeżdża biskup na bierzmowanie, a ksiądz choć jest wyjątkowo interesowny, to o parafię dba... Zaczynam rozumieć że te moje spotkania i rozmowy to zwyczajna ucieczka od samego siebie i swoich problemów.


Moje zainteresowanie wzbudza rzeźba przedstawiająca zakochaną parę. Okazuje się że przedstawia Artura Grottgera i Wandę Monne, którzy w tym miejscu pod sosną się spotykali. Ponoć smutne resztki drewna stojące opodal to właśnie pozostałość po tej sośnie, która niestety nie przetrwała do naszych czasów, z powodu wylewanej pod nią gnojowicy.


Ciekawa to ziemia. Co rusz spotykam coraz to ciekawsze miejsca i związane z nimi wydarzenia, które dla mnie kiedyś istniały tylko w książkach, telewizji i w filmach.


Dzień jest upalny i jadę już bez koszulki, żeby choć trochę się schładzać podczas drogi. Będzie miało to opłakane skutki w postaci oparzeń słonecznych, no ale trudno, coś za coś. Zdjęcia gołej klaty tu nie wstawię, bo mimo ponad tysiąca kilometrów w nogach, ciągle jeszcze mam sporą nadwagę. Na swojej drodze spotykam słynny barszcz Sosnowskiego. Powiem szczerze do tej pory jeszcze nie widziałem nigdy w życiu tej rośliny i nie sądziłem, że potrafi ona urosnąć do takich rozmiarów.


Zdjęcie to wygląda trochę jak fotomontaż, lub jakaś sztuczka fotograficzna z pierwszym i drugim planem, ale to żadna sztuczka, mój rower zwyczajnie stoi przy tej roślinie i jest od niej ponad dwa razy mniejszy. Bardzo to dziwne uczucie gdy stoisz koło niej, a jesteś przyzwyczajony do zupełnie innej skali. Zbliżam się do Hrebennego wraz z jego wielkim przejściem granicznym. Trochę przerażają mnie takie miejsca, czuję się tam co nie co niepewnie. Patrzę ze zdziwieniem na ludzi, samochody i dziwną w innych warunkach infrastrukturę, lecz tu niezbędną. Nigdy do tej pory nie przekraczałem naszej wschodniej granicy, drogą lądową i pewnie dlatego jest to dla mnie taka egzotyka.

Tymczasem docieram do granicy kolejnego województwa i wjeżdżam na teren Podkarpacia.




Jadę teraz przez teren Roztoczańskiego Parku Krajobrazowego, droga jest piękna, asfaltowa, gładka i pusta. Czegóż chcieć więcej? Ale w dali gdzieś już tam majaczą większe wzniesienia.


Po drodze zwiedzam kolejne cmentarze znajdujące się na mojej drodze. Jakoś nie mogę sobie odmówić tego dla mnie ciekawego zajęcia, tym bardziej że jest to dla mnie też okazja do przerwy i oderwania swych myśli od spraw teraźniejszych.




Przejeżdżam w pobliżu jakiegoś opuszczonego zakładu, którego wydaje się że już nawet nikt nie pilnuje. Dziś jak przez mgłę przypomina mi się, że miejscowy opowiedział mi że była tm chyba jakś firma wydobywcza, związana z siarką, ale moja pamięć może mi już płatać figle. Pamiętam tylko doskonale jak spotkałem człowieka z rowerem, który smutny pchał go pod górkę, a na moje pytanie odpowiedział że zerwał mu się łańcuch. Jako że ja wiozłem ze sobą mały warsztat rowerowy. Postanowiłem mu pomóc. Okazało się że to właściwie kompilacja nieszczęść, bo nie dość że łańcuch to jeszcze hak przerzutki urwany. Łańcuch skróciłem zapinając na neutralnej zębatce z pominięciem przerzutek. Pozwoliło to panu dojechać do domu, choć trochę był zdziwiony, że tak bezinteresownie się zatrzymałem i pomogłem. Taki to dziś dzień, że lgnę do ludzi, a przy okazji nie ma nic przyjemniejszego, jak możesz komuś pomóc w drodze i dać coś od siebie.



Trwa festiwal dziwnych nazw. Po Krowicy Lasowej i Majdanie Lipowieckim, wkrótce wjeżdżam do Wielkich Oczu... Pamiętam nawet że urządziłem sobie swoistą zabawę rozsyłając do rodziny smsy z wierszykami dotyczącymi nazw różnych mijanych po drodze miejscowości. Niestety smsy te nie przetrwały, choć bardzo żałuję, bo niektóre z nich były wyjątkowo twórcze i dowcipne, a tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie, w Wielkich Oczach ujrzałem taką to cerkiew.


Jak codziennie tak i tym razem scenariusz się powtarza. Dzień przechodzi w popołudnie, następnie w późne popołudnie i wczesny wieczór, a ja znów zaczynam odczuwać niepokój związany ze zbliżającą się nocą, tym bardziej że znów znalazłem się w pobliżu dużego przejścia granicznego, tym razem w Korczowej, oj nie nastraja to miejsce do wypoczynku.



W dodatku nie wiem dlaczego, ale na drodze robi się jakoś dziwnie niespokojnie. Obserwuję wzmożony ruch, od przejścia w Korczowej do przejścia w Medyce i w większości są to auta na rejestracjach ukraińskich. Czytam że w Stubnie znajduje się jakaś stadnina koni, a gdzie stadnina tam być może będzie możliwość przenocowania. Dojeżdżam na miejsce, pytam się właścicieli czy pozwolą mi rozbić namiot u siebie na podwórku. Na szczęście pozwalają, a nawet udostępniają mi prysznic i dostęp do wody. Rozbijam namiocik pod jabłonką i wkrótce po kolacji układam swe zwłoki do spania, za sąsiadów mam konie za płotem.
To był dobry dzień, trudny jak każdy, ale dobry. Dystans przejechany to 153 km, czyli jestem do przodu, a to dobrze bo znajduję się u bram Bieszczad, a na dodatek następny dzień zamierzam poświęcić na usunięcie tej irytującej, skrzypiącej usterki.