poniedziałek, 28 października 2019

J-23 znowu nadaje...

Minęły trzy długie lata odkąd przestałem tu cokolwiek dokumentować. Czasem tak po prostu jest, że uchodzi z nas para, lub też zmienia się mechanizm, który ona napędza.
Blog niegdyś stricte rowerowy zmienił się w biegowy, później w ogólnosportowy, by w końcu zamilknąć.
A działo się bardzo dużo przez te trzy lata, głównie ze zdrowiem. Wypada jedynie wspomnieć, że zmieniłem pracę, co poskutkowało bardzo poważną awarią kręgosłupa. Przeżywałem dramaty gdy z dnia na dzień nagle przestałem biegać, chodzić, wstawać, a jedyną aktywnością jaka mi pozostała było czołganie się po podłodze i wycie z bólu.
Na szczęście dwa lata po operacji i wstawieniu implantów, sprawność powróciła, do tego stopnia, że mogę się pochwalić i coś tu zacząć opisywać.
Ktoś może się zapytać: jaki jest przepis na udaną wycieczkę?
Wydaje mi się że każdy włóczykij ma swój własny przepis. W moim przypadku to dowolny środek lokomocji (wliczając w to nogi), sprawdzone, dobre towarzystwo lub jego brak, ogólny zarys kierunku i celów jakie mamy osiągnąć lub całkowity "bezplan".
 Ale najważniejszym warunkiem, bez którego nie uda się żadna, choćby najlepiej zaplanowana wycieczka, jest wyjście za próg własnego domu. Co ciekawe ten właśnie element, jest najtrudniejszą do zrealizowania częścią każdej wyprawy. Każdy człowiek będzie znajdował tysiące powodów dla których nie będzie mógł wyjść z domu, ale gdy upora się z tym problemem, wtedy już pójdzie gładko.
Dokładnie tak było z tą wyprawą. Zaczęło się od planowania, bushcraft'u z soboty na niedzielę, na mierzei Helskiej, a skończyło wyjazdem rowerowym dookoła jeziora Żarnowieckiego, poprzedzonego również długimi dywagacjami czy jednak lepiej nie zrezygnować, bo pada deszcz, bo wieje wiatr, bo jest zimno, a w Zakopanym podobno miał padać śnieg...
Trasa GPS
Gdy rozpoczynaliśmy nasz wyjazd z mym wiernym druhem Michałem, planowaliśmy dojechać nad morze. Na szczęście jednak nie było jakiegokolwiek ciśnienia z tym związanego, a jedynie radość, że właśnie za progi naszych domostw udało się wydostać i plany natychmiast poczęły ewoluować w przyjemną rowerową i jesienną wycieczkę. Puszcza Darżlubska schroniła nas przed wiatrem i pozwoliła zagotować wodę na kawę, a w trakcie gdy delektowaliśmy się czarnym aromatycznym płynem i ciasteczkami zabranymi z domu przez Michała, w całej swej krasie wyszło Słońce i przegoniło deszcz, który wcześniej odrobinę nam przeszkadzał.
Gdy dotarliśmy w okolice jeziora Żarnowieckiego, pradawny "urbexowy" duch mieszkający w naszych głowach, począł szeptać nam do uszu zaproszenie do odwiedzenia opuszczonych terenów byłej EJŻ. Na szczęście dla nas i czujnych ochroniarzy, wszystko skończyło się na objechaniu terenu i podziwianiu go z wysokości siodełka rowerowego.

Kontynuując naszą przejażdżkę minęliśmy Lubkowo, gdzie zwiedziliśmy budowę mego szwagra Dariusza, a gdzie już za niedługo będzie można wynająć komfortowe apartamenty i delektować się świeżym powietrzem, ciszą i spokojem oraz bliskością jeziora lub wyskoczyć do Dębek nad morze.

Za Lubkowem skręciliśmy w boczną drogę, która biegła wzdłuż brzegu i co pewien czas była przecinana licznymi kanałami nad którymi przerzucone były stare betonowe mosty. Minęliśmy ujście Piaśnicy, które dla mnie wiąże się z wieloma miłymi wspomnieniami związanymi ze spływami kajakowymi. 

Droga wokół jeziora jest bardzo dobra, dla rowerzystów którym się nie śpieszy i którzy mają ochotę się delektować widokami, gdyż zbudowana jest z płyt betonowych. Przed Brzynem minęliśmy ładną przystań dla łodzi, następnie zaczęliśmy zbliżać się do Nadola gdzie kątem oka wyłapałem w lesie ciekawe obiekty militarne

Dlaczego militarne? Ano jeden z tych baraków, był onegdaj kontenerem do transportu radzieckich rakiet na okręty rakietowe projektu 1241, znane szerzej jako Tarantule, lub w żargonie marynarskim zwane Dorkami, od skrótu Duże Okręty Rakietowe. Drugi z baraków również zdradzał ewidentne pochodzenie "armijne" ze względu na prześwitujący miejscami wojskowy kolor khaki.
W miejscu tym spożyliśmy ciepły posiłek, którego sponsorem była małżonka Michała, jakoś tak się złożyło że głównym żywicielem tego dnia był Michał. Posiłek smakował wyśmienicie, a po deserze na który składała się kawa i czeska czekolada z pewnym ziołem, nasze morale poszybowało w przestworza i nawet już nam nie przeszkadzało, że w międzyczasie zaszło Słońce i zaczęło się szybko ściemniać. 
Tak oto zmęczeni ale bardzo zadowoleni z siebie, w całkowitej ciemności dotarliśmy już do domu. Życzmy sobie oby częściej nam się chciało wychodzić za próg i oby więcej takich wycieczek z tego faktu wynikało.