piątek, 11 września 2020

Polska dookoła - posłowie

 Pomimo, że od wyprawy minęły już ponad cztery lata, za sprawą choćby tego bloga wróciły do mnie emocje związane z tym co przeżywałem. Na fali tych emocji, szperając w internecie, natrafiłem na wywiad, który w 2016 roku przeprowadziła ze mną nasza lokalna Telewizja Kaszuby. Ucieszyłem się z tego niezmiernie dlatego, że pamiętam ile serca włożyłem wtedy w ten wywiad i to jak bardzo dobrze opowiedziałem wtedy wszystko to co mi się przytrafiło. Wtedy myślałem, że wywiad przepadł i nie został wyemitowany, ale odnalazłem go po czterech latach na Youtube. Wstawiam te trzy odcinki tutaj jako posłowie tego co zostało już napisane, mam też nadzieję, że następny wpis na tym blogu wreszcie będzie dotyczył bieżącej wycieczki rowerowej i nie będę już się odnosił do przeszłości.




niedziela, 23 sierpnia 2020

Polska dookoła - 09.07.2016 dzień dwudziesty piąty i ostatni, Choczewo - Wejherowo

 Budzę się tego dnia w doskonałym nastroju, a nawet można powiedzieć, że w podniosłym. Mam świadomość tego jak blisko domu już jestem, że gdybym się uparł, to za dwie godziny piłbym już kawkę u siebie w mieszkaniu. Tym bardziej mam zamiar celebrować ostatnie kilometry i zadbać aby nie zepsuć kształtu mojego tracka w GPSie, oczywiście też bez przesady, bo na Hel nie mam zamiaru wjeżdżać. Dzień rozpoczynamy od kąpieli w jeziorze, to doskonale poprawia humor i jest już formą świętowania końca podróży. 


Następnie trzeba się skupić na zwykłych czynnościach, które towarzyszyły mi przez ostatnie dwadzieścia cztery dni, czyli ogarnianiu obozowiska i porannej kawce. Później wyruszamy w końcu ku domowi.

Kierujemy nasze maszyny do Białogóry, z jednej strony by jeszcze odrobinę zbliżyć się do Bałtyku, a z drugiej, by po drodze odwiedzić moją starszą córkę, pracującą na sezonie w Karwi. Bardzo się stęskniłem za moimi bliskimi, których nie widziałem od prawie miesiąca. Wydaje mi się, że takie rozstania dla rodzin są z korzyścią. To dobrze gdy rodzi się tęsknota, człowiek wtedy może spojrzeć na wiele spraw z trochę innej perspektywy. Zapomina się o złych rzeczach, można niektóre wybaczyć lub zapomnieć, takie rozstania umacniają związki. Wiem co mówię, gdyż przez 20 lat byłem marynarzem i miałem to szczęście, że moje wypłynięcia nie były nigdy dłuższe niż dwadzieścia parę dni. Wracając do domu, zawsze czekały na mnie stęsknione córki i żona, a ja sam również starałem się być wtedy jak najlepszym ojcem i mężem.

Za Karwią postanawiam w końcu obrać kierunek południowy, ponieważ mam informację, że w Domatówku moja siostra ze szwagrem urządzili komitet powitalny, nie wypada więc ich ominąć, a dla wizerunku całej tej wyprawy nie ma to większego znaczenia, dlatego mijamy Czarny Młyn, Starzyński Dwór, Mechowo, Leśniewo by w końcu zameldować się w Domatówku.


W okolicy Mechowa przyłącza się do nas rodzina Michała w osobach jego żony Asi i syna Szymona. W takim to oto towarzystwie kończę wyprawę najpierw na rynku w Wejherowie, pod pomnikiem Jakuba Wejhera, a następnie zamykając pętlę u siebie pod blokiem.


Nie do wiary! Więc jednak mi się udało. To się nazywa spełnione marzenie. Po 25 dniach w większości samotnej podróży, przejechawszy około 3300 km, okrążyłem Polskę wokół jej granic. Tak jak już to kiedyś napisałem, spełnione marzenia pozostawiają po sobie pustkę, którą szybko należy zapełnić jakimś innym marzeniem. Tym razem było jednak trochę inaczej, owszem pozostała swego rodzaju pustka, ale spełnienie tego marzenia pozwoliło mi zrozumieć kilka rzeczy. Przede wszystkim właśnie to, że ja się średnio nadaję do tak długich samotnych wypraw. Ogólnie ciężko to wszystko przeżyłem, jestem człowiekiem, który potrafi zagryźć zęby i przetrwać pewne niedogodności i brak komfortu, ale tego było jak dla mnie za dużo. 

Oczywiście nie jest tak, że mam tylko negatywne wspomnienia z wyprawy, najlepszym dowodem chyba jest to że opisałem to wszystko w pozytywnym tonie, a większość zapamiętanych wspomnień jest miła. 25 dni samotnej wyprawy było dla mnie tak wspaniałym przeżyciem, że gdy się skończyło, pozostawiło po sobie tak wielką pustkę, że nie mogłem się przez parę lat pozbierać by to opisać. Właśnie po to zacząłem to wszystko opisywać, by poukładać swoje myśli i pozbyć się traumy po stracie tego marzenia. Podróżowanie jest jak każdy nałóg, na tyle niebezpieczny, bo okropnie szybko uzależnia i na tyle przyjemny, że chciałbyś to mimo wszystko ciągle robić. Ale czy po czymś takim będzie jeszcze coś w stanie sprawić mi równą przyjemność? Póki co nie znalazłem nic podobnego. Moje życie teraz zmieniło się też na tyle, że trudno mi zaplanować jakąkolwiek dłuższą wyprawę. Wtedy gdy wyruszałem byłem wolnym emerytem wojskowym, teraz gdy to piszę jestem szeregowym pracownikiem w firmie, gdzie maksymalnie mogę zaszaleć dwutygodniowym urlopem. Może jeszcze kiedyś stanę się wolnym człowiekiem i będę mógł sobie pozwolić na dłuższą podróż, bez zbytniego oglądania się na terminy.

Dystans przejechany tego dnia to 72 km. Czas teraz zacząć kręcić kilometry podczas innych wypraw rowerowych.


Obiecany link do całej trasy w formacie gpx Polska dookoła, może komuś się przyda ;)

niedziela, 16 sierpnia 2020

Polska dookoła - 08.07.2016 dzień dwudziesty czwarty, Mielno - Choczewo (184 km)

Wstaje się rano jakoś zupełnie inaczej, gdy ma się towarzystwo. Człowiek przyzwyczaił się do poganiania batem z rana tylko siebie samego, a tu teraz trzeba poganiać dwie osoby. Oczywiście żartuję, odczuwam to jako ulgę, że wreszcie nie jestem zależny tylko od siebie i mogę polegać też na kimś w kwestii wyborów trasy, odpoczynków, szybkości. Jak już to gdzieś napisałem jestem dla siebie wyjątkowo surowym i zdeterminowanym poganiaczem.  Pozwoliło mi to dotrzeć aż tutaj i przejechać te 3000 km w tak, krótkim czasie. Teraz wreszcie mogę odpuścić bo wiem, że gdy ja już nie będę mógł czy chciał, ktoś będzie mnie zmuszał do jeszcze odrobiny wysiłku. W biegach ultra funkcja jaka przypadła Michałowi nazywana jest "zającem". Po raz pierwszy też czynność dokumentacji fotograficznej podczas drogi nie należy tylko do mnie, co ma również swoje zalety, bo przy okazji mam wreszcie zrobionych kilka zdjęć swojej osobie.




Choć i ten dzień jak i poprzedni będzie wyjątkowo skromny jeśli chodzi o zdjęcia.



Tego dnia bardziej skupiliśmy się na samej jeździe i kontestowaniu podróży, podziwianiu mijanych krajobrazów oraz wymyślaniu ciekawej trasy. Ważne dla mnie tego dnia było również aby dostać się już jak najbliżej domu i by następnego dnia dojechać już do końca i zamknąć tą szaloną pętlę wokół Polski. Po drodze mamy jedną sporą przeszkodę do pokonania, a mianowicie poligon w Jarosławcu, niestety na przejazd przez poligon trzeba mieć specjalną przepustkę której nie posiadamy i nie pomaga tu żadne tłumaczenie i machanie wartownikowi legitymacją emeryta wojskowego. Musimy odbić na południe i ominąć sporym łukiem poligon, dlatego dzisiejsza trasa będzie trochę pokręcona, raz będziemy się zbliżać do Bałtyku a raz się od niego oddalać. 
Przejeżdżamy przez Ustkę, Rowy a za jeziorem Gardno stwierdzam, że dłużej nie ma sensu kręcić po jakiś podrzędnych ścieżkach tudzież piaszczystych drogach i niejako wbrew Michałowi, który lubuje się właśnie w takich klimatach poza cywilizacyjnych, postanawiam zjechać na asfalt drogi nr 213. Zbliżą się już wieczór więc mam nadzieję, że ruch na drodze będzie malał. Nim jeszcze dotrzemy do szosy, spotykamy turystów rowerowych jadących po trasie wzdłuż wybrzeża, od słowa do słowa, opowiadam im w końcu co robię, ile drogi za mną, widzę że są w lekkim szoku. Dzięki temu spotkaniu dociera do mnie wreszcie świadomość, czego dokonałem.
Czas na asfalcie wśród pędzących samochodów okropnie się dłuży i jazda taka jest wyjątkowo upierdliwa, ale dzięki temu możemy się w miarę szybko i sprawnie przemieszczać w czasie i przestrzeni. Tak jedziemy aż w końcu dopada nas wieczór, zbyt późno zaczynamy się rozglądać za noclegiem, bo wkrótce jedziemy już w pełnej ciemności. Postanawiam że nie ma sensu się rozbijać w przydrożnym rowie, lepiej jest dokonać ostatniego wysiłku tego dnia i podjechać w dobrze nam znane miejsce, a znajdujące się już kilkadziesiąt km od mojego domu, czyli nad jezioro Choczewskie. Jedziemy już bardzo długo, wieczór już dawno zmienił się w noc, ruch samochodów całkowicie ustał jest cicho i jakoś mrocznie, opowiadamy sobie podczas jazdy różne straszne historie, o duchach i innych strachach. Na jednej z długich prostych mijamy jakąś starą ruinę domu, gdy nagle w oddali pojawia się ciemny autobus, który poczyna zbliżać się do nas ze sporą prędkością, gdy już jest w zasięgu mojego wzroku, odczytuję jego numer i nazwę miejscowości: nr 666 Hel. Autobus nas mija, a my spoglądamy na siebie ze zdziwieniem. Myślę sobie: "Żart jakiś czy co?", ale później się dowiaduję że taki autobus faktycznie kursował.
Docieramy w końcu około północy do jeziora i szybko się rozbijamy, a następnie wykończeni kładziemy się spać. 
Dystans pokonany tego dnia to aż 184 km.


niedziela, 2 sierpnia 2020

Polska dookoła - 07.07.2016 dzień dwudziesty trzeci, Dziwnówek - Mielno

Budzę się rano i ogarnia mnie dziwne nieokreślone uczucie. Z jednej strony jestem już jedną nogą w domu, a z drugiej mam jeszcze, jak to się mówi po kaszubsku: "sztek drogi". Nie zmienia to oczywiście faktu, że dom jest już w zasięgu wzroku, wstaję więc ochoczo i rozpoczynam zwykłą poranną "kręciołę": kawka, śniadanko, zwijanie namiotu, pakowanie sakw i załadunek na rower. Nad głową słyszę silny wiatr hulający pośród sosen, mimo to co pewien czas pojawia się słońce, dobra wiadomość jest taka, że wieje z zachodu, jak zresztą przez 80% czasu na wybrzeżu, w związku z tym będzie mi się dobrze jechało z takim sprzymierzeńcem. Jest apogeum sezonu więc ruch na drogach spory, na szczęście lub nieszczęście przy drodze często pojawiają się drogi dla rowerów. Czemu spytacie na nieszczęście? Ano jeśli droga dla rowerów jest zrobiona w odpowiednich standardach, jazda po niej jest czystą przyjemnością, gorzej gdy wykonana jest w standardzie lat dziewięćdziesiątych, typowym dla małych samorządów, czyli czerwony chodnik. O ile poza miejscowościami wypoczynkowymi to aż tak nie przeszkadza, to w momencie wjazdu  do miast, tam gdzie ludzie korzystają z tej infrastruktury w dowolny sposób to znaczy: chodzą, jeżdżą hulajnogami, jeżdżą wszystkim czym się da, dołóż do tego tysiące rowerzystów, a nawet parkujące samochody to przejazd dla mnie staje się piekłem i mordęgą. Przepycham się tak mozolnie aż za Trzęsacz, gdzie postanawiam skręcić na południowy wschód by dojechać do Trzebiatowa. W Trzebiatowie odwiedzam grób mej ciotki, która kiedyś mieszkała w Mrzeżynie, gdzie była przez całe życie naczelniczką poczty, a oprócz tego prowadziła też dom wczasowy. Przekonuję się też jak bardzo kibicuje mi cała rodzina, szwagier mój, który miał urlop postanowił przejechać się szlakiem latarń morskich w moim kierunku, niestety nie spotkaliśmy się, gdyż on musiał wracać a ja jeszcze tam nie dojechałem, ale zostawił mi kartkę na grobie ciotki z pozdrowieniami dla mnie. Z Mrzeżynem wiąże się dla mnie wiele wspaniałych wspomnień gdyż jako dziecko spędziłem tam wiele cudownych chwil.




Tego dnia znowu niezbyt chętnie sięgam po aparat, choć tym razem nie z powodu niesprzyjającej pogody, lecz z powodu powszedniości widoków jakie mi się malują przed oczami, nic na to nie poradzę, że mieszkam nad morzem i na morzu spędziłem pół życia, więc jest ono dla mnie jakby odczarowane. Ten dzień jest wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, a mianowicie naprzeciw mnie, z Wejherowa wyruszył z odsieczą, mój najlepszy kumpel i najwierniejszy towarzysz moich wielu szalonych i tych jak najbardziej zwyczajnych wędrówek. Gdy ja odwiedzam jeszcze dom wczasowy mojej ciotki w Mrzeżynie, który już w tej chwili nie jest w rękach mojej rodziny, Michał wysiada z pociągu w Kołobrzegu i wyrusza mi na przeciw. Spotykamy się w Dźwirzynie i zasiadamy do wspólnego obiadu przy wędzonej makreli.



To spotkanie jest dla mnie wyjątkowo radosną chwilą, bardzo się cieszę, że wtedy Michałowi chciało się wyjechać ku mnie i doprowadzić mnie w swoim towarzystwie do domu. Michał zresztą od początku tej wyprawy mocno mi kibicował, w swoim domu w centralnym miejscu domu zawisła mapa Polski, na której Michał na bieżąco zaznaczał trasę zgodnie z moimi raportami. 
Towarzystwo było mi już wtedy bardzo potrzebne, gdyż 23 dni samotnej podróży, odcisnęły swoje piętno na mojej głowie. Do tego stopnia, że gdy później rozmawialiśmy z Michałem już na spokojnie, po wyprawie, powiedział że gdy mnie zobaczył i spojrzał w moje oczy, to zobaczył w nich szaleństwo. Zapytacie, a cóż ja takiego wielkiego zrobiłem? Wszak to tylko 23 dni na rowerze, sam czytałem o ludziach, którzy spędzali na siodełku całe lata, jak na przykład Kazimierz Nowak, który w latach dwudziestych ubiegłego wieku, przejechał cały kontynent afrykański dwukrotnie i dał radę. 
Każdy ma swoją określoną wytrzymałość, są ludzie stworzeni do samotnych wypraw, którzy mają ku temu predyspozycje, ja do nich nie należę. Dla mnie ta wyprawa była moim maksimum, a w zasadzie to nawet przekroczeniem własnych możliwości psychicznych, więc proszę o łagodną ocenę. Zawsze powtarzam, że są rzeczy na tym świecie, których nie zrozumiemy, dopóki sami ich nie doświadczymy. 
Dalej przebijamy się już wspólnie przez zatłoczone wybrzeże, mijamy Kołobrzeg i co pewien czas robimy sobie przerwy, podczas których mogę opowiadać różne historie, które mnie spotkały po drodze.





Walczymy tak aż do wieczora, by w końcu za Mielnem, między jeziorem Jamno i Bałtykiem rozbić się z namiotami na kempingu i spędzić wieczór przy "pigwówce" i wesołych gawędach, aż do późnego wieczora. Dystans przejechany to zaledwie 109 km, ale biorąc pod uwagę utrudnienia jakie były po drodze to i tak wynik jest niezły, za to następny dzień będzie "na bogato", ale o tym już w następnym odcinku.



niedziela, 26 lipca 2020

Polska dookoła - 06.07.2016 dzień dwudziesty drugi, Lubicz - Dziwnówek

To będzie jeden z trudniejszych dni pod względem pogody i niesprzyjających warunków. Przez cały dzień będę musiał ciężko walczyć o morale i to pomimo, że w zasadzie będę widział już "światełko w tunelu", bo przecież znajdę się już na wybrzeżu. 
Ciężko było wstać rano, skoro świt, gdy przegadaliśmy prawie całą noc. Mimo to wyruszam na szlak dość wcześnie. Tak jak napisałem, na dzień dobry dopada mnie deszcz, na przemian z silnym zachodnim wiatrem, a czasem też w połączeniu. Pogoda doskwiera mi do tego stopnia, że tego dnia prawie nie robię zdjęć i nakręcam tylko jeden filmik kryjąc się przed wiatrem na przystanku autobusowym. 


Wracam na trasę i na drogę nr 31, która wiedzie wzdłuż Odry na północ. Mijam Gryfino, Szczecin Dąbie, za którym postanawiam odrobinę uciec od męczącej cywilizacji, ku brzegowi jeziora Dąbie. Pamiętam też zabawną sytuację gdy w okolicach Szczecina mijając tablicę z drogowskazem na Gdańsk, poczułem przypływ sił, bo dźwięk nazwy miasta, które leży tak blisko miejsca celu mojej podróży, wywołał u mnie cudowne uczucie nadciągającego zwycięstwa. Wspomniałem też przy tej okazji jak przejeżdżając przez Gdańsk, zostałem zaczepiony przez rowerzystę, który zapytał mnie dokąd jadę i wtedy odpowiedziałem bez zbytniego przekonania, że chciałbym objechać Polskę dookoła, a teraz po 22 dniach podróży koniec tej wyprawy był już bardzo bliski, a im bliższy tym trudniejszy do osiągnięcia.



Następny jest Goleniów. W Recławie biję się z myślami czy wjeżdżać na wyspę Wolin, czy też trzymać się jednak lądu po prawej stronie. Zwycięża koncepcja wjazdu na wyspę ze względu na silny wiatr, który bardziej by mi doskwierał wiejąc znad wody niż znad lądu. 
Nie mam pojęcia czy to był dobry wybór, faktem jest że i tak walczyłem z potworną wichurą i pod koniec dnia byłem tym skrajnie wykończony. Na Wolinie postanawiam ratować swe leżące morale "wypasionym" obiadem składającym się ze schabowego, frytek i mizerii - istna rozpusta, musicie mi uwierzyć, nie dość tego kupuję sobie mufinkę czekoladową, którą mam zamiar spożyć w dogodnych warunkach przy kawie. 
Jadę lewym brzegiem Dźwiny podziwiając piękne widoki i szkwały przechodzące po wodzie, na prawdę mocno tego dnia wiało. 



Gdy tak sobie jadę drogą wzdłuż, której rosną wielkie stare drzewa trochę się zaczynam bać widząc wokół szalejące gałęzie na wietrze i to że coraz więcej z nich znajduje się na jezdni. W pewnym momencie ni stąd ni zowąd, do dziś nie wiem dlaczego i czym było to spowodowane, ale zaczynam sobie na głos, przekrzykując wichurę, śpiewać: "Madonno, czarna Madonno, jak dobrze Twym dzieckiem być!".
W tym momencie za moimi plecami z głośnym łoskotem zwala się na ziemię spora część drzewa mijając mnie dosłownie o metry. Truchleję na rowerze, ale mężnie toczę się dalej, nadal głośno śpiewając dla Czarnej Madonny.
Nim zmienię po raz czwarty w tej wyprawie kierunek swej podróży, kryję się na pół godzinki na przystanku, robię sobie kawkę, zapalam papierosa, a potem zjadam ze smakiem pyszną mufinkę czekoladową, a wszystko to robię kręcąc kamerką jeden z dłuższych monologów podczas tej podróży i w dodatku dobrze się przy tym bawię. Analizuję wiele rzeczy, które mnie spotkały dnia tego i poprzedniego. Zastanawiam się te dlaczego tak specyficznie schudłem, że góra mojego ciała to skóra i kości a za to brzuch i boczki zachowały się w nienaruszonym stanie. Dostrzegam też swoją wewnętrzną przemianę, wreszcie wiem że niemożliwe nie istnieje, że jeśli czegoś bardzo chcemy to możemy to osiągnąć, inną sprawą jest czy nasze pragnienia zawsze są słuszne i czy nie wyrządzimy sobie lub komuś ich realizacją krzywdy. Po tych kilku latach już wiem, że nie wszystko podczas mojej wyprawy miało pozytywne skutki, ale na szczęście jedynie dla mnie. Mimo tego warto mieć marzenia i warto je realizować. 


Wkrótce docieram do drogi nr 102, która jest najdalej wysuniętą drogą na północ, skręcam w prawo i jadę już na wschód. Mijam Międzywodzie, Dziwnów w którym robię zakupy na wieczór i na rano. Na noc zatrzymuję się w Dziwnówku na kempingu, fakt może i drogo ale tego dnia jestem już tak wykończony, że nie chce mi się walczyć o to by było taniej, czuję się poza tym podziębiony, bo przez cały dzień albo mokłem albo byłem suszony przez zimny wiatr. Tego dnia droga przebyta to 142 km.



niedziela, 19 lipca 2020

Polska dookoła - 05.07.2016 dzień dwudziesty pierwszy, Rzepin - Lubicz

Wstaje kolejny piękny poranek w trakcie mojej wyprawy, który przywitałem tym razem na terenie stadionu w Rzepinie. Dnia poprzedniego zaraz po kąpieli w jeziorze przy ognisku i piwku, długo rozmawiałem z nowo poznanymi kolegami. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o okolicy i mieszkańcach, z których sobie wcześniej nie zdawałem sprawy. Okazuje się że fakt otwarcia granic sprawił, że mieszkańcy tych okolic chcąc np pojechać do Ikei, bliżej mają do Berlina niż do Poznania. Niczym niezwykłym nie jest, że mieszkają w Polsce ale pracują za zachodnią granicą. Wyjaśnili mi też fenomen zachowania tutejszych kierowców, którzy więcej jeżdżą po niemieckich niż po polskich drogach. Syn jednego z nich mieszka w zasadzie na stałe w Berlinie i tam studiuje oraz ożenił się, sam też zna Berlin jak własną kieszeń i organizuje komercyjne wycieczki rowerowe po mieście. Słuchając tego wszystkiego z jednej strony pomyślałem, że fajnie, w końcu jesteśmy w Europie, ale gdzieś tam na dnie serca tlił się lęk, bo odniosłem wrażenie, że tu ta nasza Polska już trochę się rozmyła, osłabła i to co nie udało się zrobić Niemcom przez wieki przy pomocy miecza, karabinu i bagnetu, udało się przy pomocy pieniędzy, choć mam nadzieję, że się mylę.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że spędziłem wyjątkowo miło wieczór, a później mogłem się oporządzić, wykąpać pod prysznicem i wyspać jak człowiek.


Dlatego wstaję rano rześki i wyspany, piję poranną kawkę i coś tam zjadam na śniadanko. Skończywszy wszystkie typowe dla podróżnika rowerowego, poranne czynności, wyruszam drogą którą tu przybyłem, lecz tym razem w kierunku sklepu rowerowego, choć trochę mnie kusi by przyoszczędzić bo opona ma się całkiem dobrze i powietrze trzyma, wiem jednak że byłoby to skrajną głupotą nie skorzystać z bliskości sklepu. 


W sklepie nie dysponują niestety żadnymi markowymi oponami, ale z drugiej strony ta markowa, którą miałem do tej pory nie wytrzymała próby szkła. Biorę więc to co jest i nie wybrzydzam, dokładam jeszcze pompkę, bo moja dotychczasowa zaczęła już szwankować oraz odbudowuję zapas dętki i po kolejnej miłej rozmowie tym razem ze sprzedawcami, biorę się za wymianę pękniętej opony. Jak się okazało opona założona na koło wtedy, przetrwała do dziś i w zasadzie przeżyła nawet rower.
Rzepin okazuje się być niewielką ale urokliwą mieściną, z licznymi reliktami przeszłości, tej dalszej jak i bliższej.






Jadąc drogą wojewódzką nr 139 w kierunku północno-zachodnim w naturalny sposób trafiam w końcu na drogę krajową nr 31, na której spotyka mnie jedno z najniebezpieczniejszych zdarzeń podczas całej mojej podróży. 
Do tej pory raczej starałem się unikać takich głównych dróg, właśnie ze względu na niebezpieczeństwo czyhające pośród rozpędzonych samochodów. Czy to ze względu na brak innej opcji w pobliżu granicy, czy to za sprawą osłabionej czujności pod wpływem uprzejmości kierowców, jechałem dalej śmiało i ochoczo nie zważając na brak poboczy.

 
W pewnym momencie zauważyłem jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy z prędkością około 90 km/h, którego począł wyprzedzać inny samochód z dużo większą prędkością, całkowicie nie zważając na fakt że nie mam gdzie uciec przed nim. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Odsunąłem się do krawędzi drogi najbliżej jak potrafiłem, wyprzedzający przeleciał koło mnie na centymetry, nie dość tego, podmuch wiatru od prędkości i samochodu ciężarowego, sprawił że spod samochodu, który prawie się o mnie otarł, oderwała się osłona spod silnika i lotem koszącym otarła się o moją głowę.
Odjechałem kawałek a następnie przelazłem z rowerem na drugą stronę rowu i usiadłem na jego krawędzi. Długo zajęło mi poskładanie myśli i przekonanie samego siebie, że powinienem jednak dalej kontynuować wyprawę. Na szczęście za Kostrzynem nad Odrą miałem zjechać z tej drogi, na taką mniej uczęszczaną.
Często się zastanawiam co kieruje takimi ludźmi, co sprawia że jesteśmy gotowi zaryzykować czyjeś życie w imię swojego bezsensownego pośpiechu i w zasadzie żadne mądre wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Każdemu zdarza się popełniać błędy na drodze, mi również, ale wiem że liczba tych błędów i ich skutki, rośną wprost proporcjonalnie do prędkości z jaką się poruszamy. Od tamtego wydarzenia i jeszcze kilku innych w swoim życiu, stałem się najbardziej znienawidzonym typem kierowców, pośród naszych rodzimych "zapyrdalaczy", bo jeżdżąc samochodem po drogach, stosuję się do ograniczeń prędkości, fakt spotykam się z wieloma przejawami uznania, ludzie gestykulują, czasami machają lub pokazują jakieś gesty... No trudno, mam zamiar wytrwać w swoim postanowieniu.
Dojeżdżając do przeprawy przez rzekę Wartę i Kostrzyna, mijam bardzo ciekawe miejsce, z którego sobie wtedy nie zdawałem sprawy, być może będąc jeszcze pod wpływem endorfin z powodu ocalenia, a może po prostu z nieświadomości. Dopiero niedawno zacząłem oglądać na Youtube serię filmów o starym mieście Kostrzyn, które zostało w 1945 roku całkowicie zrównane z ziemią, a obecnie jego skarby są wydobywane przez grupę eksploracyjną i są swego rodzaju kapsułami czasu zamkniętymi na kilkadziesiąt lat pod ziemią.
W Kostrzyniu zjeżdżam z krajowej 31 w kierunku zachodnim i dalej już podążam spokojniejszą drogą wzdłuż Odry, by po jakimś czasie za miejscowością Kaleńsko zatopić się w głębokim lesie. Następnie przejeżdżam przez Namyślin i dojeżdżam do Kłosina, zagubionego gdzieś pomiędzy lasami i polami pełnymi złocących się w słońcu kłosów. W Kłosinie zatrzymuję się przy sklepie i zakupuję sobie fasolkę po bretońsku i dwie buły. Nie chce mi się nawet tego odgrzewać i zjadam sobie na zimno, prosto ze słoika, siedząc na przystanku autobusowym. Zaczepia mnie tam miejscowy, z którym ucinam sobie miłą pogawędkę. Pan bardzo mi się dziwi jak ja tu na ten koniec świata, do dziury zwanej Kłosinem, dotarłem, do tego jeszcze  rowerem. Pocieszam go że podczas mojej podróży widziałem dużo większe dziury niż ta ich i ruszam dalej jadąc rzeczywiście drogą zapomnianą przez Boga i ludzi.



Co jakiś czas, spomiędzy drzew wychyla się ku mnie Odra pozwalając mi oglądać i podziwiać przepływające po niej jachty, stateczki i inne jednostki pływające.



Docieram też w końcu do miejsc pamięci narodowej i to zarówno związanych z nowszą jak i z dużo starszą historią. Są to Czelin, Gozdowice, Stare Łysogórki, Siekierki ze swoim potężnym cmentarzem żołnierzy Wojska Polskiego, a na koniec Cedynia gdzie we wczesnym średniowieczu rozegrała się jedna z większych bitew oręża polan.









Im dalej jadę na północ tym bliżej do końca dnia i odzywać się zaczyna naturalna o tej porze dnia potrzeba zakotwiczenia w możliwie bezpiecznym i komfortowym miejscu. Szukam w okolicznych lasach nad Odrą i nad samą rzeką, ale jak zwykle nie znajduję niczego ciekawego. W końcu w okolicach Widuchowa, postanawiam zapytać mojego wiernego towarzysza Garmina o jakąś agroturystykę, na co on prowadzi mnie w kierunku wschodnim. Wiąże się to z taką małą wspinaczką rowerową na koniec dnia, no ale cóż, jeśli ma być wygodnie, ciepło, sucho i czysto to trzeba się jeszcze pomęczyć. Po drodze mijam jedno jezioro, ale całkowicie zarośnięte po brzegach. Docieram w końcu do Lubicza i trochę jestem zły bo przejechałem dodatkowo około 6 km, a agroturystyki nie ma.
Z Lubiczem wiąże się kolejne niezwykłe spotkanie podczas tej podróży i nauka płynąca z powiedzenia: "Pozory mylą" oraz "nie oceniaj książki po okładce".
Zaczyna się już pomału ściemniać więc robię się nerwowy i lekko zdesperowany, bo jestem gdzieś pośród poPGRowskich pól w małej wiosce, a noclegu nie widać. Podjeżdżam dlatego pod sklep, gdzie grupka miejscowych, niezbyt trzeźwych i niedbale ubranych panów popija piwko. Zagaduję i pytam się o agroturystykę, w której mógłbym przenocować. Ktoś wskazuje mi kierunek wschodni i mówi że za kilkanaście kilometrów coś powinienem znaleźć, załamuję się. Jeden z panów swą aparycją nie budzący zaufania obserwuje mnie spode łba i widząc moją smutną minę, odzywa się i proponuje mi nocleg u siebie. Z jednej strony jest mi głupio odmówić, bo chłop chce dobrze, z drugiej strony kompletnie mu nie ufam, oczami wyobraźni już widzę jak szlachtuje mnie nożem w chlewiku lub ubija siekierką.
Całkowicie wbrew sobie zgadzam się pójść z panem na jego podwórko, które okazuje się być jeszcze bardziej przerażające niż sam właściciel. Wprowadza mnie do domu pokazując mi kanapę, na której będę mógł przenocować, z nim w pokoju. W myślach macham ręką, i myślę no trudno, jakoś to będzie. Ale wtedy pan się rozmyśla i zaczyna mi opowiadać, że tak właściwie to on jest w trakcie rozkręcania agroturystyki i część kwater ma już prawie ukończonych i mógłbym tam przenocować. Jest mi już wszystko jedno więc pozwalam się wyprowadzić na podwórze, gdzie kierujemy się do chlewików. Myślę sobie "no super, więc jednak tu zginę zaszlachtowany". Stajemy przed rozpadającymi się drzwiami od jednego z chlewików, pan szarpie za nie... a za nimi ukazują się piękne nowe drewniane drzwi, które otwierają się gładko by moim oczom ukazał się luksusowo wykończona kwatera,  z kuchnią, łazienką i mini salonem. Nie mam więcej pytań. Zabieram swoje rzeczy z roweru i rozgaszczam się w pokoju. Okazuje się że niestety nie ma tam jeszcze podłączonej wody, dlatego właściciel miał opory by mnie tam od razu wprowadzić. Idziemy jeszcze do jego mamy w domu na przeciwko, gdzie biorę prysznic i zostaję nakarmiony. Gdy wracamy już do kwatery siadamy na ławce i gadamy prawie do rana. Człowiek ten, którego w pierwszym odruchu wziąłem za "menela", okazało się że jest wykształconym facetem, który w życiu robił już prawie wszystko. Handlował za granicą, budował jachty, a nawet miał kiedyś małą sieć sklepów w okolicznych miejscowościach. Teraz szukając kolejnej szansy w życiu, kupił to stare poniemieckie gospodarstwo kowala i postanowił rozkręcić tu agroturystykę, w międzyczasie zajmując się kowalstwem i produkcją kutych bram. A najśmieszniejsze, że pan nawet nie pije alkoholu, choć mu proponowałem bo miałem ze sobą dwa piwa z przeznaczeniem na wieczór.
I co? Nigdy nie dowierzajcie tylko swoim oczom. 



Dystans przejechany tego dnia to około 150 km. Ależ to był dzień!