sobota, 28 lipca 2012

Po piachu, czyli prawie maraton prawie po pustyni.

Pobrzeże Bałtyku stale się u mnie przewija w moich wędrówkach, głównie ze względu na bliskość morza od mojego miejsca zamieszkania, po części też dlatego że Polskie wybrzeże jest po prostu piękne. Zdarzyło mi się już nim wędrować na rowerze i piechotą . Ciągnie mnie bardzo by pokonać wreszcie całą linię brzegową, ale nie jest to bynajmniej takie proste. Po pierwsze trzeba mieć trochę wolnego czasu, po drugie konieczna jest w miarę znośna pogoda, wreszcie po trzecie nie każda pora roku jest do tego odpowiednia, a już najmniej chyba właśnie lato. Koncept powstał nagle: "a może by tak bieg wybrzeżem dokąd nogi poniosą?", szybko rozejrzałem się za kimś kto byłby na tyle szalony by uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, lecz niestety nie znalazłem chętnych, to dodatkowo utrudniało sprawę dlatego, że samemu zawsze trudniej. Na szczęście w ostatniej chwili, mój przyjaciel Michał zaproponował, że pojedzie rowerem trasą wgłębi lądu i posłuży niejako wóz techniczny, wioząc ze sobą moje spanie, prowiant i ubrania. Start nastąpił 24 lipca o godzinie 7:30, w Karwieńskim Błocie Pierwszym, dokąd to dojechałem autobusem PKS z Wejherowa. Pogoda zapowiadała się słoneczna i upalna, z czego raczej nie byłem zbytnio zadowolony, zbyt dobrze wiem czym grozi odwodnienie na takiej trasie. Wbrew temu co może się wydawać nasze wybrzeże wcale nie jest gęsto usiane sklepami, barami lub ogródkami sprzedającymi napoje. Mam ze sobą plecak z kamelbakiem a w nim 2 litry wody, dwa żele energetyczne kilka cukierków czekoladowych, dwie kanapki, na sobie krótkie spodenki biegowe i koszulka wszystko firmy Kalenji, na nogach mam Adidasy i stuptuty, bez których bieg po plaży byłby praktycznie niemożliwy, tak samo zresztą jak bez okularów przeciwsłonecznych, czapki z osłoną karku i kremu z filtrem przynajmniej 30. Jest rano więc jeszcze w miarę się biegnie, choć z każdą chwilą rośnie temperatura i słońce staje się coraz ostrzejsze. Jako pierwsze mijam Dębki i już wiem co będzie dla mnie największym utrapieniem podczas mojej podróży. Przede wszystkim będą to plażowicze, następnie pochyła nawierzchnia, po której biegam, lub do wyboru sypki piasek, oraz wszelkie budowle z piachu i doły "przeciw biegowe". Piaśnicę przebywam klasycznie przez most, dlatego że nie przewiduję przerw na rozbieranie się i kąpiele, za mną pierwsze 10 km. Za Piaśnicą mijam pierwszą z wielu plaż naturystów, a dalej jest już luźniej i tak aż do samej Białogóry. Tu mam już przebyte prawie 20 km, korzystam z tego że jest tu bar na plaży i kupuję wodę, uzupełniam plecak oraz wypijam Pepsi by uzupełnić trochę cukier w organizmie, już czuję że nie będzie łatwo, upał jest nieznośny. Dalej mijam Lubiatowo i dostaję info, że mój wóz techniczny wreszcie wyruszył. Mój bieg kontynuuję jeszcze do chyba 32 km, później już tylko idę szybkim krokiem. Gdy dochodzę na wysokość latarni Stilo chowam się do lasu i odpoczywam przez 45 minut, upał jest potworny, martwię się o wodę bo wiem, że następny wodopój dopiero w Łebie. Mijam jezioro Sarbsko i docieram do baru na plaży w Łebie, po pierwsze wchodzę do niego i zamawiam jakiś zimny napój następnie piję go i pochłaniam kanapkę z serem, którą miałem w plecaku, a która zamieniła się w zasadzie w zapiekankę z topionym serem. Gdy już odzyskuję siły, śmigam się ochłodzić w morzu, cóż za rozkosz. Po kąpieli i przepraniu białych od soli z potu rzeczy idę do Łeby, by tam w barze przy dworcu, sącząc zimne napoje oczekiwać Michała na jego wozie technicznym. Po przebyciu 50 km w tych warunkach, autentycznie nie mam sił na więcej, dlatego wychodzimy kawałek za Łebę i tam na plaży spędzamy noc. Kolejny dzień rozpoczynam o 5:00 rano od kąpieli, kawki i śniadania, a już o 6:30 znów biegnę. Tym razem wiem że jeżeli chcę to przeżyć bez uszczerbku na zdrowiu, muszę lepiej rozkładać siły, dlatego po kilku kilometrach wpadam na pomysł, żeby zastosować interwał i 5 minut biegać a 5 minut iść. Nawet mi to pasuje lecz wkrótce dochodzę ostatecznie do wniosku że nie muszę się przecież aż tak spieszyć i wystarczy że po prostu będę szybko szedł i tak to już trwa do Ustki. Między Łebą a Czołpinem idę chyba najpiękniejszym odcinkiem plaży, który do tej pory widziałem. Jest to kilkanaście kilometrów całkowitego pustkowia, jest cicho, spokojnie, ani żywego ducha, a nawet ślady ludzkich stóp są tu bardzo nieliczne, chwilami czuję się jak na prawdziwej pustyni, tylko ja, piach, upał no i tylko ten błękit po prawej trochę nie na miejscu ale i on jest pusty i słony więc może być. Po drodze znajduję najprzedziwniejsze rzeczy jakie wyrzuciło morze, począwszy od rozkładających się zwłok foki, poprzez skrzynki po rybach, a skończywszy na pięknym nierdzewnym czajniku niemieckiej firmy "Westfalia". Co bardzo mnie dziwi najliczniej występującym śmieciem spotykanym po drodze jest... Pozostałość po gumowym baloniku na kolorowej tasiemce, "ki czort?" pytam siebie. Czyżby jakaś nowa tradycja wypuszczania baloników nad morzem? Do Rowów docieram po trzydziestu kilku kilometrach około godziny 12:00, czyli w sam raz aby zrobić sobie postój w cieniu, napić się, zjeść i odpocząć. Całą drogę przebywam na bezustannym deficycie wody, "pioruńsko" się podczas niej odwadniam, dlatego czystą rozkoszą jest później uzupełnianie wilgoci w organizmie. Tym razem kupuję cały baniak 5 litrów wody, do tego zimne piwko bezalkoholowe, które wlewam w siebie oprócz tego około 1,5 litra wody, a resztę wlewam do kamelbaka, a to co zostaje przekazuję Michałowi, który dociera do Rowów godzinę po mnie. Okazało się że zagrzebał się na bagnach w Klukach jak onegdaj mi się to zdarzyło. Wyruszamy na trasę około 14:00. Tym razem zabieram ze sobą dodatkową butelkę wody, bo i tak nie mam zamiaru biegać ale również mam dosyć racjonowania sobie wody i ciągłego strachu o to, że mi jej zabraknie. Mimo to gdy docieram do Ustki, można powiedzieć że jestem skrajnie wyczerpany, nie pomagają przerwy na ławkach w cieniu. Po drodze zahaczam jeszcze o sklep i udaję się za Ustkę, gdzie tym razem to Michał czeka na mnie. Po zdjęciu butów okazuje się, że mam gigantyczne odciski na poduszkach, ledwo mogę chodzić, dlatego skłaniam się do tego by zakończyć trasę w Ustce. Może gdybym zaaplikował sobie jednodniowy wypoczynek, byłbym w stanie kontynuować trasę, ale póki co już wiem z czym się to je i na co mnie stać i o to chodzi, a czy uda mi się kiedyś w jednym ciągu zrobić całe polskie wybrzeże? Myślę że czytelnicy tego bloga już zauważyli, że uparte ze mnie bydle ;) Cała trasa wyniosła 104 km w czasie około 17 godzin. Zdjęcia robione były niestety tylko komórką, dlatego ich jakość pozostawia do życzenia, no ale lepsze takie niż żadne, a aparatu na bieganie po plaży raczej bym nie zabrał. Po piasku at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

piątek, 6 lipca 2012

Wreszcie wakacje

Wreszcie wakacje i choć tym razem początek wakacji spędzamy w większości w pracy, to dla dzieci trzeba było zorganizować jakiś wyjazd by poczuły że już nadeszły. W związku z tym wyprawiliśmy się nad morze, a konkretnie na Dębki, choć biwak mieliśmy i tak w Karwieńskich Błotach.
Choć dzień był parny i duszny, i wydawało się że będzie wieczorem burza, to wieczór nastał pogodny i spokojny. Tak też było przez większość nocy aż do około godziny 4:00 kiedy to rozszalała się burza i ulewa.
Na szczęście udało nam się przetrwać noc i około południa rozpogodziło się na tyle że nawet zdołaliśmy się opalić. Ogólnie wyprawę można uznać za wyjątkowo udaną.
Miała to być również próba przed naszą być może największą wyprawą, która jeśli wszystko się ułoży powinna się odbyć na początku sierpnia, a prowadzić będzie na Mazury. Trasa przejechana to lekko ponad 80 km, głównie drogami leśnymi. W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze na obiad do baru "Golonka" w Darżlubiu, jedzonko paluszki lizać, całe szczęście że nie jesteśmy wegetarianami. Wakacje! at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond