niedziela, 31 maja 2020

Polska dookoła - 29.06.2016 dzień piętnasty, Zubrzyca Górna - Chybie

Gdy budzę się dnia piętnastego mojej podróży, na kempingu w Zubrzycy Górnej, zaskakuje mnie rześkie poranne powietrze. Na trawie i na namiocie znajduję pozostałości szronu. W nocy zresztą było mi dość zimno, na tyle że przykryłem się chyba wszystkim co mi w sakwach pozostało, a na koniec samymi sakwami. Umiłowanie do zachodzącego słońca dnia poprzedniego, zaowocowało tradycyjnie brakiem słońca dnia następnego, a co za tym idzie mokrym namiotem i rowerem. Wypijam swoją ulubioną czarną poranną kawkę i bez śniadania zabieram się za pakowanie mokrego sprzętu. Parę chwil później wspinam się już rowerem na Przełęcz Krowiarki, która według różnych źródeł ma wysokość od 1000 do 1012 m n.p.m. W tej podróży wyżej już nie będę, taką zresztą składam sobie obietnicę.





Finałem wspinaczki jest zdobycie przełęczy, gdzie dumny pozuję do zdjęcia wykonanego przez innego napotkanego rowerzystę, jadącego a jakże: dookoła Polski, jednak w odwrotną do mnie stronę.
Po wspinaczce przychodzi czas na nagrodę za męczarnie, czyli tradycyjny kilkunastominutowy zjazd w dół do Zawoi. Od Zawoi odbijam w lewo i znowu rozpoczynam wspinaczkę pod górę, tym razem na przełęcz Przysłop. Po drodze mijam piękną wieżę widokową, ale to atrakcja nie dla takich gości "zroweryzowanych" jak ja.



Jak sobie pomyślę ileż takich atrakcji w czasie tej podróży pominąłem, to aż się boję że objazd tej trasy nawet samochodem może dłużej potrwać. 



Dzień piętnasty mojej wyprawy to kolejny dzień morderczych podjazdów i szaleńczych zjazdów. O ile podjeżdżam zawsze z ogromnym wysiłkiem, o tyle zjeżdżam w dół każdorazowo na "maksa" i bez hamowania, wykorzystując w ten sposób naturalne właściwości terenu, by odzyskać zmarnowany czas. Mijam w ten sposób kolejne miejscowości. Tym które leżą pod górkę mam możliwość przyjrzeć się dokładniej, ale nie zawsze mi się chce wyciągać aparat podczas wysiłku. Tym natomiast które leżą z mojej perspektywy z górki, nie przyglądam się wcale, a o wyciąganiu aparatu również nie ma mowy, muszę tylko uważać żeby nie spowodować żadnego wypadku.




Wszystkie te góry i podjazdy w pewnym momencie tak mnie męczą, że przestaję się trzymać wiernie granicy i poczynam szukać jakiś łatwiejszych dróg, bardziej na północ. Ale nie odczuwam tego jako jakieś oszustwo, bo podobnie postąpiłem w okolicach Zakopanego. W sumie to przecież nie ma znaczenia czy jadę bardziej 20 km na południe czy 20 km na północ, liczy się droga i to że tu dotarłem rowerem. W ten sposób zjeżdżam w końcu do Żywca, a utrzymując kierunek granicy, która teraz skręciła na północ, objeżdżam Bielsko-Białą. Przy okazji mam szansę obejrzeć lotnisko szybowcowe, z którego akurat starują i lądują szybowce. Widzę to pierwszy raz w życiu i wrażenie jest ogromne.





Za Bielskiem-Białą trafiam na tereny okolic zbiornika Goczałkowickiego, i choć na mapie wygląda to zachęcająco, z taką ilością wody, to w rzeczywistości na mojej drodze brak kempingów czy też plaż, przy których można rozbić namiot, a dzień pomału chyli się ku końcowi, więc zaczynam się rozglądać za taką możliwością. Wjeżdżam w końcu do Chybia i dostrzegam MOSIR wraz z halą sportową i terenem przyległym, na którym teoretycznie byłaby szansa przenocować z namiotem. Wchodzę więc do środka i pytam osoby opiekującej się obiektem. Opowiadam oczywiście skąd i dokąd jadę, a że Pan jest sportowcem, a chyba nawet trenerem, takie przynajmniej odniosłem wrażenie po rozmowie z nim, postanawia mnie umieścić w pokoju trenerskim. Oczywiście nie chce za to żadnych pieniędzy, a ja trafiam pod dach, gdzie mogę wykąpać, wyspać się w ludzkich warunkach, wysuszyć namiot, wyprać rzeczy. Są dobrzy ludzie na tym świecie, po raz nie wiem który podczas tej podróży, przekonuję się o tym na własnej skórze. W moim pokoju znajduje się kuchnia, prysznic, wygodne łóżko, a nawet telewizor, na którym mogę obejrzeć mecz, ciągle jeszcze trwających mistrzostw Europy.


Dzień piętnasty zamknąłem z dystansem 120 km, biorąc pod uwagę, że cały dzień musiałem się zmagać z ostrymi podjazdami, uważam to za wielki sukces. Znalezienie noclegu było już przysłowiową wisienką na torcie, tak więc to był dobry dzień.


niedziela, 24 maja 2020

Polska dookoła - 28.06.2016 dzień czternasty, Lipnica Murowana - Zubrzyca Górna

Dzień 27 czerwca spędziłem w Lipnicy Murowanej na wypoczynku, praniu i ogarnianiu się. Oprócz tego na zjedzeniu najlepszych pierogów na świecie, które robi Babcia Celinka i konwersacjach o moich dotychczasowych przygodach. 
O samej Lipnicy warto by napisać trochę więcej bo jest to miejsce bardzo interesujące, z długą historią, wieloma zabytkami i niezwykłymi postaciami związanymi z tym miejscem. Do tego dochodzą również ciekawe tradycje jak choćby stawianie w niedzielę palmową na lipnickim rynku, najwyższych na świecie palm. Po więcej informacji tradycyjnie odsyłam do Wikipedii, od siebie napiszę tylko, że Lipnicy Murowanej prawa miejskie nadał Władysław Łokietek i ma tam z tego powodu swój pomnik. Choć obecnie Lipnica nie jest już miastem, a raczej zlepkiem kilku wsi, zachował się tu średniowieczny rynek, a kiedyś miasto okalały mury warowne, których resztki idzie odnaleźć wędrując po lipnickich uliczkach,  funkcjonowało tu również kilka kościołów. Z Lipnicy wywodzi się święty Szymon, święta Urszula Ledóchowska oraz jej błogosławiona siostra Maria. Taka to ciekawa ziemia co rodzi świętych. Z zabytków warto wymienić choćby rynek z kolumną świętego Szymona w centralnym miejscu, a przede wszystkim 800-letni drewniany kościół św. Leonarda, który jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ciekawostką jest że ołtarz tego przepięknego kościółka jest posadowiony na drewnianym słupie pozostałym po Światowidzie, czyli pogańskim Bogu, a tak przynajmniej głosi legenda. 
Przez te wszystkie lata, kiedy przyjeżdżaliśmy do Lipnicy Murowanej, gdy mieszkał tu mój ojciec, poznawaliśmy to miejsce i jego okolice coraz lepiej, tak że stałem się wielbicielem tej miejscowości i można powiedzieć pasjonatem jej historii i okolic. Polecam oprócz samej miejscowości, odwiedzić okoliczne szczyty i góry takie jak Duchowa Góra (zwana też szubieniczną, od szubienicy miejskiej która tam kiedyś stała), Szpilówka, Piekarska Góra, koniecznie też trzeba się wybrać do pustelni świętego Urbana i wiele innych bardzo ciekawych miejsc.
Małopolska to z wielu względów wyjątkowo trudne tereny do rowerowania i to nie tylko ze względu na przewyższenia. Górale znani są ze swojej "swarności",  "zadziorności" i temperamentu, który również niestety objawia się w stylu prowadzenia przez nich pojazdów. Po około 20 km drogi od wyruszenia z Lipnicy, stwierdziłem że nie dam rady dotrzeć do Nowego Sącza na kołach. Na drodze działo się piekło i dantejskie sceny, dlatego zatrzymuję się grzecznie na przystanku i czekam na autobus, który teleportuje mnie wraz z rowerem i bagażami, z powrotem na trasę. Te dwadzieścia km wystarczyło mi też by podjąć decyzję o rezygnacji z wjazdu do Zakopanego, a raczej, o jak najszybszym opuszczeniu małopolskich dróg. Nie chciałbym tu nikogo obrazić pisząc te słowa, ale takie wtedy miałem odczucia, gdy trzykrotnie lądowałem w rowie, serwując się ucieczką przed pędzącym wprost na mnie z naprzeciwka samochodem wyprzedzającym pomimo braku takiej możliwości, a wyprzedzanie mnie na przysłowiową "gazetę" było normą.





Jako ciekawostkę napiszę jeszcze, że w Lipnicy zostawiłem kolejny zrzut niepotrzebnych rzeczy, taka podróż uczy jednak swego rodzaju minimalizmu .
Wyruszam z Nowego Sącza jadąc dalej wzdłuż Dunajca, chwilę później mijam Stary Sącz. Gdzie tylko możliwe uciekam z głównej drogi, by zaznać odrobiny spokoju, choćby kosztem nawet większych przewyższeń. I tak np w Jazowisku przejeżdżam na drugą stronę Dunajca i jadę podrzędnymi drogami, ale tylko na kilka km, bo za chwilę wracam na główną trasę nr 969, gdzie mijam Łącko, Zabrzeż. W Michałkach skręcam tym razem w prawo, kierując się ostro pod górę. Jest to jeden z większych podjazdów podczas całej mojej podróży, w dodatku wyjątkowo malowniczy. Droga prowadzi na Przełęcz Knurowską. 





Zjazd z przełęczy za to jest równie wspaniały co kilka dni wcześniej w Bieszczadach i trwa kilkanaście minut, a ja w ten sposób zbliżyłem się do Nowego Targu i wróciłem na drogę nr 969. Za Nowym Targiem trafiam na odcinek trasy rowerowej, która biegnie po starych torach kolejowych, wykorzystując nawet stare kolejowe mosty, wygląda to całkiem dobrze, choć tego dnia jestem już na tyle rozeźlony na wszystko, że komentuję to sobie złośliwie w myślach i uciekam dalej na zachód, opuszczając trasę dla rowerów, gdyż jest mi z nią nie po drodze.






Na szczęście w kolejnych dniach moja złość zacznie mijać, a humor i morale bardzo wyraźnie się poprawi. Wraz ze zbliżającym się końcem dnia, moim oczom ukazała się piękna, otoczona wianuszkiem z chmur Babia Góra, zwana również Diablakiem. Ciekawe że jeszcze nie widziałem tego szczytu nie otoczonego chmurami. Panuje tam niezwykły mikroklimat, który powoduje właśnie to zjawisko.






Dzień kończę za Zubrzycą Górną u podnóża Babiej Góry, na kempingu z wynikiem około 133 km w nogach, z czego wynika, że reset z dnia poprzedniego się powiódł i mogę dalej podróżować.



poniedziałek, 18 maja 2020

Polska dookoła - 26.06.2016 dzień trzynasty, Kłopotnica - Lipnica Murowana

Pobudkę mimo niedzieli mam tradycyjnie o 6:30, tak już mam że lubię regularny tryb życia i staram siebie traktować w miarę surowo, bo tylko wtedy człowiek może coś w życiu osiągnąć i do czegoś tam dojść. Nocka była bardzo spokojna i cicha, bo spędzona w otulinie Magurskiego Parku Narodowego. Wprawdzie gdzieś opodal przejeżdżał około 23:00 samochód, ale w tych krzakach, w których się ukryłem, byłem nie do zauważenia. Za to ranek wstał piękny choć słoneczko wzeszło nie po tej stronie krzaków, co trzeba, a może po prostu o tym wieczorem nie myślałem. Poranna kawka, nagrywanie rozmów ze samym sobą i debata nad mapą.


Czuję że dziś będę miał ze sobą ciężko. Jest kolejna niedziela podczas mojej wyprawy, którą spędzam poza domem w samotności. Do tego wjeżdżam dziś do województwa Małopolskiego i znajdę się bardzo blisko Lipnicy Murowanej, w której przez ostatnie 15 lat mieszkał mój ojciec i do którego, jeździłem w odwiedziny kilka razy w roku, a teraz mija pół roku jak go już nie ma. Każdy kto doznał kiedyś takiej straty, ten wie o czym piszę. 
Jest człowiek, można mu wszystko powiedzieć lub się nie odzywać, można okazać uczucia bądź ich nie okazywać, można go odwiedzić lub nie, ale gdy umiera, to po prostu znika i już nic nie można, a wszystkie nasze niewypowiedziane słowa, nie okazane uczucia, nie spędzony czas pozostają już na zawsze z nami.
Wczoraj była miejscowość Samoklęski, a dziś rozpoczynam od Kłopotnicy i przeprawy przez strumień.


Następnie natrafiam na cmentarz z pierwszej Wojny Światowej, z napisami w języku niemieckim ale jak to na wszystkich tego typu cmentarzach leżą tam ludzie różnych narodowości, którzy byli obywatelami dwóch zwaśnionych krajów: Rosji i Niemiec.




W chwilę później wjeżdżam na teren Małopolski, z czego się nawet cieszę bo to jednak kolejny powód do dumy, że dojechałem aż tu rowerem i to dookoła granic. Nie ma lipy, ostatnio gdy tu byłem to jednak mocno skracałem i zajęło mi to 4 dni, a nie 13.



Nim jeszcze dotrę do Gorlic, które znane jest z tego, że było areną ciężkich walk w okresie I Wojny Światowej, napotykam na swojej drodze działające szyby wiertnicze wydobywające ropę naftową spod ziemi. Widok ten strasznie mnie zaskakuje, ale to tylko świadczy o tym jak mało ciągle wiem o naszym pięknym kraju.




Dzień płynie, teren jest wyjątkowo trudny dla rowerzysty, bo mocno górzysty. Upał mi mocno doskwiera, chwilami aż się słaniam podczas wpychania roweru pod większe góry, do tego jadę teraz główniejszą drogą którą pędzą jak szalone samochody. W tych warunkach szybko docieram do kresu wytrzymałości, a że wjeżdżam też w końcu do Gorlic, przez które przepływa potok Sękówka, postanawiam się w nim wykąpać licząc na to że w ten sposób odzyskam werwę i lepiej się może poczuję, bo dzień wcześniej nie miałem możliwości kąpieli, a po całym dniu w na rowerze, w upale, człowiek tego bardzo potrzebuje.


Niestety takie krótkotrwałe przerywniki już nie pomagają. Wspinając się na kolejną górę, gdy mój telefon wyłączył się już od przegrzania z gorąca, dochodzę do wniosku... Dość! Wchodzę na najbliższy przystanek autobusowy, który jest na szczęście drewniany, osłonięty z każdej strony, zapalam papierosa i beczę jak dzieciak. Chwilę później dzwonię do Lipnicy i proszę żonę mojego ojca o pomoc i transport do Lipnicy, muszę odpocząć, na prawdę jeszcze chyba nigdy aż tak nie potrzebowałem wypoczynku jak wtedy. Dogadujemy się z Grażyną, że dotrę do Nowego Sącza, a tam odbierze mnie znajomy zabierając mnie wraz z rowerem i całym moim majdanem.




Gdy już docieram do umówionego miejsca, natychmiast zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że aż tak mnie ten dzień wykończył, szybko sobie tłumaczę że to jednak nie tylko ten jeden dzień, ale suma ostatnich dwóch tygodni, tak na mnie wpłynęła. Czas trochę poluzować dyscyplinę względem siebie, wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale teraz już wiem, że to nic nadzwyczajnego i w życiu każdego podróżnika przychodzi taki moment kryzysu. Wtedy nie ma już sensu dłużej smagać się batem, tylko trzeba się położyć i odpocząć. 
Nie do wiary, ale tego dnia przejechałem zaledwie 60 km. 


Wróciła możliwość wstawiania moich krótkich filmików, tak więc publikuję tu kolejny, z tego dnia.



niedziela, 10 maja 2020

Polska dookoła - 25.06.2016 dzień dwunasty Berehy Górne - Kłopotnica

Dzień dwunasty wstał pięknym słońcem, które do mnie jednak dotarło z opóźnieniem ze względu na miejsce, w którym nocowałem czyli głęboka dolina. Co za tym idzie namiot musiałem spakować mokry od nocnej wilgoci, ciuchy moje również nie wyschły po wczorajszym praniu, ale tym się akurat kompletnie nie przejąłem bo dzień zapowiadał się równie upalny co wczoraj. Wstaję dosyć wcześnie bo koło 6:30 i rozpoczyna się zwykła codzienna rutyna. Ubieram się, szybka toaleta, poranna kawka, skromne śniadanko, a w międzyczasie zwijanie śpiwora i namiotu oraz pakowanie wszystkiego do sakw. Wreszcie sakwy zawisają na rowerze, kończę kawkę, sprawdzam czy wszystko mam, tankuję wodę do butelek. Ostatni łyk kawy, a nogi już niecierpliwie przebierają w miejscu, nie mogąc doczekać się kręcenia i transportowania tego całego majdanu w dal. 
Myję kubek, chowam go do sakwy, rozglądam się jeszcze ostatni raz po okolicy. Właścicielka tego kempingu chyba jeszcze smacznie śpi bo jest parę minut po siódmej, nie mam zamiaru jej budzić by się pożegnać, nie czuję takiej potrzeby. Wciągam nosem świeże bieszczadzkie powietrze, wsiadam na rumaka i ruszam pod górkę, za sobą pozostawiając przespaną noc. 
Kierunek Wetlina, a na początek podjazd pod tak zwane Bieszczadzkie Ciemności i parking z którego wychodzi żółty szlak do Chatki Puchatka. Serpentyny, na których przyszło mi wykonać zaprawę poranną, robią na mnie wrażenie. Rower chwilami staje dęba, a ja po raz kolejny cieszę się ze słusznej decyzji o zrzuceniu części balastu, choć teraz czasami czuję się tak jakby "nagi", bo nie mam ubrania na każdą okazję jak wcześniej. Kręcę pedałami jak młynkiem na najwyższym przełożeniu i mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Mijam ostre, kolejne zakręty, za którymi mogę z góry patrzeć na drogę, którą już przebyłem, w pewnym momencie wyprzedza mnie samochód, z którego ktoś coś do mnie krzyczy niezrozumiałego, a następnie wystawia przez otwarte okno kciuka podniesionego w górę. Buzia mi się uśmiecha, dla takich chwil właśnie człowiek się męczy. Takie chwile sprawiają że mam ochotę walczyć gdy czuję, że ktoś jednak mnie podziwia i docenia moją walkę.



Czuję smak zwycięstwa, małego bo małego, ale jednak zwycięstwa gdy docieram w końcu na szczyt. Nie pamiętam już teraz jaką dokładnie wysokość miało to wzniesienie, ale było to coś powyżej 900 m n.p.m. Po krótkim odpoczynku i podziwianiu widoków na Połoninę Caryńską, rozpoczynam bicie kilku rekordów w moim życiu... 
Jeszcze nigdy w życiu nie zjeżdżałem tak długo z żadnej góry, a tym razem było tego około dwudziestu paru minut. Kolejnym rekordem pobitym tego dnia, jest rekord prędkości zjazdu na rowerze. Według GPSa osiągnąłem w pewnym momencie 64 km/h. Było to niesamowite przeżycie, pędzić z taką prędkością, objuczonym rowerem, nie zwalniając nawet na zakrętach. Był to chyba zresztą pierwszy raz kiedy świadomie złamałem ograniczenia prędkości ROWEREM.





Ani się nie obejrzałem, gdy znalazłem się kilkanaście kilometrów dalej w Cisnej przy stacji kolei bieszczadzkiej.



A dalej, no cóż, znowu podjazd. Ale już jakiś taki mniejszy, łagodniejszy, a może mi się tylko zdaje, może się już przyzwyczaiłem? Oddalam się od Bieszczad, a za moimi plecami rozpoczyna się burzowe widowisko. Wygląda to imponująco, choć wolę żeby mnie nie dogoniło, dlatego cisnę na pedały ile sił.




Wjeżdżam na teren Beskidu Niskiego, choć podśmiewam się z ironią z nazwy, jak bardzo jest myląca dla rowerzysty. W końcu udaje mi się uciec przed burzą, to jest jeden z tych dni, które określam mianem "dobrych", za dużo się nie dzieje, a ja stale i w miarę szybko zmieniam swe położenie, chłonąc kolejne krajobrazy i ciekawostki na mej drodze.



Sporych emocji jak zwykle dostarczają spotykani po drodze ludzie. Nie pamiętam już dokładnie czasu i miejsca, ale gdzieś tak około południa, zatrzymałem się  pod drewnianą wiatą przystankową, by schronić się odrobinę przed palącym słońcem, wypić kawkę i zjeść drożdżówkę. Siedząc tak sobie i kontemplując, to co za mną i przede mną, nagle w dali zza zakrętu wyjechała dziwna postać na rowerze i poczęła się do mnie coraz bardziej zbliżać, umożliwiając mi dostrzeżenie więcej szczegółów. Wraz ze zbliżaniem się jej do mnie, moje oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej, myślę że w końcu wyglądały jak dwie latarnie, bo postać owa postanowiła się przy nich zatrzymać. Wyobraźcie sobie starszego pana, wyraźnie po siedemdziesiątce, na starym raczej byle jakim rowerze, z gołą klatą, chusteczką z zawiązanymi rogami na głowie, sakwami, namiotem na bagażniku oraz koszykiem na kierownicy, w którym siedział biały pudel. 
Pan zatrzymawszy się koło mnie, wyjął pudla z koszyka mówiąc do niego: "no weź, pobiegaj sobie". Po czym wyjął miseczkę, wlał do niej wodę dla psa i zapytał czy może się przysiąść, bo upał dziś niemiłosierny. Oczywiście się zgodziłem, byłem potwornie ciekaw historii, która wiązała się z tym duetem. Historia oczywiście mnie nie zawiodła. Okazało się że pan jedzie ze Szczecina, jest emerytowanym marynarzem, któremu zmarła żona i został mu już tylko pudel, więc postanowił się z nim wybrać w podróż rowerem dookoła Polski, a teraz właśnie zmierza w kierunku Bieszczad. Czy to ze względu na moje ogromne zdziwienie, czy ze względu na to że byłoby to niegrzeczne, nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Szkoda, choć możecie mi wierzyć na słowo że takie osoby zdarzają się w naszym kraju i nie robią tego dla poklasku, nie pstrykają fotek na "fejsa" czy "insta" nie chwalą się przejechanymi kilometrami na "endo", one po prostu wychodzą z domu i jadą, chłonąc przygodę. Długo porozmawialiśmy, dowiedziałem się między innymi, gdzie nie nocować, które pola namiotowe omijać, bo ludzie niegrzeczni do tego stopnia, że pan musiał nawet użyć gazu pieprzowego, w obronie własnej. Ruszam dalej, wkrótce mijam Duklę, wyjątkową miejscowość z arcyciekawą i długą historią.






Przede mną też rozpościerają się już tereny Małopolski, na którą to jednakże wjadę dopiero jutro, gdyż ani się obejrzałem a dzień począł chylić się ku końcowi. Jadę więc ostatnią długą prostą i dziś postanawiam zanocować na dziko, pomny słów napotkanego wcześniej wędrowca.



Mijam miejscowość Samoklęski, która wywołuje u mnie uśmiech na twarzy. Następnie mijam Pielgrzymkę (w sensie miejscowość o tej nazwie), która tym razem wywołuje u mnie zadumę. Czas by w końcu zacząć rozglądać się po mapie za dogodnym miejscem na spoczynek. Odbijam w lewo, przejeżdżam przez strumień i wjeżdżam na łąkę pod lasem, wciętą pomiędzy zarośla i z dala od ludzi. Ogólnie miejsce mi się podoba, bo mogę się tam czuć bezpieczny i niewidoczny, choć trochę się boję czy nie zjawi się tu właściciel tej łąki i mnie nie pogoni. W końcu jednak zapada zmrok, a ja lokuję się w moim domku wsłuchując się już tylko w nocne odgłosy lasu i świerszcze na łące, zasypiam.


Tak to był dobry dzień, kilometry przejechane to około 130 km, a biorąc pod uwagę, że to jakby nie było w górach, to wynik jest zadowalający.


Jeszcze w kwestii technicznej. Otóż wcześniej mogłem tu wstawiać krótkie filmiki, które fajnie podkreślały nastrój tej podróży, niestety w między czasie google zrobiło aktualizację blogera i straciłem taką możliwość, no ale bloga w większości się czyta a nie ogląda, tak więc miłego czytania.