niedziela, 3 maja 2020

Polska dookoła - 24.06.2016 dzień jedenasty, Huwniki - Berehy Górne

Dzień rozpoczynam od grubej rewizji swojego sprzętu. Jestem w podróży już 11 dzień, więc miałem czas by dowiedzieć się co jest mi potrzebne, czego używam, a co jest tylko zbędnym balastem i służy głównie do poprawiania nastroju. Pakuję wszystko w reklamówkę i jest tego na prawdę ładnych parę kilogramów. Po wczorajszym podjeździe, decyduję że skończyły się sentymenty. Dzień wcześniej dogadałem się z właścicielką, że będę mógł u niej to zostawić. Jako że w lipcu przewidywałem, wyjazd w góry do rodziny, postanawiam zaplanować sobie wycieczkę do Huwników, by odebrać mój depozyt oraz przy okazji zobaczyć kalwarię Pacławską. 
Dziś jest wielki dzień, bo to właśnie dziś wjadę w Bieszczady i będę zdobywał kolejne szczyty po drodze. Jak przystało na góry rozpoczynam od podjazdu. Podczas jazdy rozgaduję się do kamery tłumacząc jej, co się wydarzyło wczorajszego dnia, co zrobiłem i dlaczego. Wysłuchuje tego wszystkiego z cierpliwością, a ja się dziwię że tak wiele mam do powiedzenia.


Dzień zapowiada się wyjątkowo upalny, prognozy mówią nawet o 34 stopniach Celsjusza w cieniu. Po drodze przygotowuję sobie wodę z rozpuszczonymi tabletkami magnezu. W tej temperaturze, nie wystarczy już zwykła woda, wiem o tym i od kilku dni staram się pić tak przyrządzoną wodę.



Uff jak gorąco, dawno nie było takiego upału, a ja akurat muszę się wspinać. Robię sobie co chwilę przerwy, a to żeby się napić, a to żeby przemyć bolącą ranę na nodze od uderzenia pedału, a to żeby w końcu wypić kawkę, zapalić papieroska i pogadać do kamery. Tak nie zdawało się wam, podczas tej wyprawy wróciłem do palenia papierosów. Zawsze gdy chciałem zapalić, był to moment odpoczynku i relaksu, wtedy tego potrzebowałem.




Mijam Arłamów, mijam Krościenko, aż w końcu wjeżdżam do Ustrzyk Dolnych. Jak dla mnie jest to prawdziwa brama Bieszczad, która w dodatku stoi przede mną otworem.


Pod dworcem kolejowym znajduje się bar z frytkami, których sobie oczywiście nie odmawiam, wszak z całych sił muszę walczyć o swoje morale. Robię jeszcze małe zakupy i wyruszam dalej, mozolnie wspinać się z rowerem na tak zwaną wielką pętlę bieszczadzką, wiele o tej pętli słyszałem ale nie przyszło by mi do głowy, że kiedyś dojadę tu rowerem. Pocieszające jest, że pozbywszy się zbędnego balastu wspina mi się zdecydowanie lepiej, choć teraz zastanawiam się nad sensem posiadania aż czterech sakw, bo te które mam z przodu mogłyby być zwyczajnie puste. 





Hoszów, Zadwórze, Rabe, Żłóbek a następnie Czarna Góra, za którą wjeżdżam w las. Fajnie bo trochę cienia w ten upalny dzień, ale podjazd jest ostry. Kręcę pedałami jak młynkiem, wspinając się pomału pod górę. Tempo tego dnia mam wyjątkowo niskie, na odcinku 54 km średnia prędkość to około 9 km/h, ale jestem też zdeterminowany by dziś choć trochę nadrobić wczorajsze straty. Gdy w końcu wyjeżdżam z tego lasu, a jednocześnie docieram na szczyt wzniesienia, rozpościera się przede mną piękny widok na całe Bieszczady. Jestem wzruszony. Cytując Bednarka: "Takie chwile jak te, nie zdarzają się zbyt często, takie chwile jak te, to nasze zwycięstwo!"





Lutowiska, Smolnik, zjeżdżam w dolinę Sanu, w kilka minut znajduję się na moście nad Sanem i przekraczam go. Przypominam sobie moją pierwszą wizytę w Bieszczadach, byłem tu wtedy z rodziną, było mniej więcej tak upalnie jak teraz i zatrzymaliśmy się nad Sanem, by wypić sobie kawkę pomoczyć nogi, a moje małe córeczki pluskały się skacząc z kamienia na kamień, starsza córka straciła przy tej zabawie klapka, który popłynął w dal. Śmialiśmy się wtedy, że jak wrócimy do domu to znajdziemy go na plaży. Szkoda, że tym razem byłem tu sam.



Okropnie nie lubię takich zjazdów, bo za nimi zawsze czyhają jeszcze większe podjazdy, nie inaczej jest tym razem. Choć teraz już jakoś idzie, mam uczucie że zamykam jakiś etap w tej podróży i cały czas powtarzam sobie: "byle do Ustrzyk Górnych". Bieszczadzkie połoniny coraz bardziej się do mnie przybliżają, mam je już na wyciągnięcie ręki i w zasięgu aparatu.




Ustrzyki Górne mijam niepostrzeżenie i jakby ukradkiem, nawet się tam nie zatrzymuję na odpoczynek, ale właśnie zaczęły się wakacje i jest tam zatrzęsienie turystów, trochę mnie to odrzuca. Dlatego pędzę dalej, chcę również nakręcić jak najwięcej kilometrów. W planach mam jeszcze dzisiaj Wetlinę, ale zbliża się już godzina 18:00. Po kolejnym podjeździe tym razem już w Bieszczadzkim Parku Narodowym, na Przełęcz Wyżniańską i zjeździe w dolinę Dwernika, postanawiam jednak zostać tu na noc, przejechawszy tego dnia około 96 km. Jestem wykończony, przy parkingu z którego prowadzą szlaki między innymi na Połoninę Caryńską, znajduje się bar w którym zamawiam kawę i zapiekankę, następnie zaczynam oglądać piękną wiatę, pod którą dałoby się zanocować. Niestety właścicielka baru zaczyna mnie natychmiast "obsztorcowywać", że nie wolno, że to Park Narodowy, "ble, ble, ble". Pytam co mam w takim wypadku zrobić bo dalej już nie pojadę? Natychmiast dowiaduję się, że pani u siebie na podwórku prowadzi pole namiotowe. Płacę dla świętego spokoju i się rozbijam. 




Robię sobie improwizowany prysznic z przedziurawionej butelki zawieszonej na gałęzi, jest pięknie. Tego wieczora wracam jeszcze rowerem na przełęcz, żeby zadzwonić do domu, bo w dolinie niestety nie mam zasięgu. Szybko zapada zmrok, jak to w górach dlatego wracam już po ciemku, ale pustym rowerem to czysta przyjemność.  Dobrze że dzień wcześniej spałem w normalnych warunkach i miałem dostęp do prądu, bo teraz mam wszystkie sprzęty w miarę naładowane. Wykończony kładę się spać i bardzo szybko zasypiam.




Brak komentarzy: