sobota, 4 lipca 2009

Polska w 4 dni

Rowerem przez Polskę


Map your trip with EveryTrail
Marzyłem o tym od kilku lat, zbierałem sprzęt, przygotowywałem się psychicznie i fizycznie, aż wreszcie stało się. Moje największe jak do tej pory rowerowe marzenie się spełniło, przejechałem Polskę z północy na południe, oddzieliłem czerwoną krechą wschód od zachodu, przeciąłem Polskę na pół... Ech tylko co teraz? To ciekawe jak w głowie człowieka szybko rodzą się następne marzenia i zastępują te już spełnione. Może by tak teraz wokół Polski? Albo tą samą trasę w sezonie zimowym...
Wyprawę zacząłem w Tczewie, dlaczego właśnie tam? Z kilku względów przede wszystkim nie chciało mi się pokonywać po raz kolejny tej samej trasy, którą mniej więcej od kilku lat dojeżdżam do Gdyni, Sopot i Gdańsk też nie stanowią dla mnie tajemnicy a do Tczewa z Wejherowa dojeżdża kolejka SKM. Dlatego właśnie Tczew. O godzinie 5.59 wsiadłem w "Sprintera" do Tczewa i od razu skierowałem się do przedziału bagażowego - czytaj dla palących i pijących alkohol. Nie obyło się bez małego konfliktu, bo jak to jest, że ja z rowerem chcę wejść do tego przedziału. Ale sobie jakoś poradziłem a nim dojechałem do Tczewa wszyscy "pyszczący" wysiedli a jeden najzagorzalszy mój przeciwnik nawet stał się miły i zaczął wypytywać o cel podróży. Wysiadłszy w Tczewie zacząłem kołować w kierunku Wisły i mostu przez nią. Wiele razy przejeżdżałem przez ten most pociągiem i nie robiło to mnie większego wrażenia, dopiero na rowerze można docenić wielkość i piękno tej konstrukcji. Pogoda na wstępie mej wyprawy nie była zła, niebo było zachmurzone, temperatura była komfortowa, jeszcze nic nie zapowiadało upałów jakie miały przyjść. Po drodze mijałem wiele ciekawych miejscowości i zabytków, pomału się rozpędzałem i wpadałem w rytm podróży. Kolejną ciekawą konstrukcją na mojej drodze była śluza na Nogacie, woda tam pokonuje niezły spadek. Z czasem zaczęło robić się coraz cieplej i upalniej, tak też miało pozostać do końca mej wyprawy. Nie ma sensu bym opisywał każdy kilometr pokonany przeze mnie i mój rower, trwało by to bardzo długo, dość że ograniczę się do odczuć jakie mi towarzyszyły i do kilku przygód. Po pewnym czasie już za Grudziądzem i w województwie Kujawsko - Pomorskim pogoda zaczęła się zmieniać na burzową. W miejscowości bodajże Błędowo pierwszy raz w życiu miałem okazję przebywać o 20 metrów od miejsca uderzenia pioruna. Powiem tylko, że wrażenia są piorunujące. Po tym zdarzeniu zostałem trochę zbity z tropu i jechałem dalej z duszą na ramieniu, by za miejscowością Kowalewo Pomorskie doświadczyć pierwszej w moim życiu poważniejszej wywrotki na rowerze. Przyczyną był padający deszcz, który sprawił, że asfalt stał się ślizgi no i moja wrodzona ostrożność każąca mi zawsze jeździć jak najbliżej krawędzi drogi. Gdy zjechałem z asfaltu, przy próbie powrotu na niego nastąpiła wywrotka, która skutkowała zdartym kolanem, łokciem obitym biodrem (boli do tej pory) oraz obolałą czaszką. Zawsze jeżdżę w kasku na rowerze i jestem gorącym zwolennikiem używania go lecz tym razem ze względu na zapowiadane upały nie zabrałem go. Rower też niestety nie wyszedł bez szwanku, skrzywiony pedał i jak się później okazało pęknięta szprycha. Po tych wydarzeniach straciłem trochę wątek, ale trzeba było się pozbierać i kontynuować "epopeję". dzień pierwszy zakończyłem z wynikiem 160 km nad jeziorem Okonin gdzie zanocowałem w wynajętym za niewielkie pieniądze pokoiku.
2009-06-29 pierwszy dzień

Dzień drugi rozpoczął się dla mnie bardzo wcześnie bo o godzinie 4.15 już byłem na nogach a jazdę zacząłem o 4.45. Śniadanko zjadłem sobie w lesie w pięknym miejscu podczas pomału rosnącej już temperatury. Moim planem było dotrzeć znowu do Wisły, od której odkleiłem się poprzedniego dnia z powodu zakola jakie robi na wysokości Grudziądza. Niestety trochę przesadziłem z tym przyklejaniem się do Wisły, koniec w końcu straciłem mnóstwo czasu i sił przed Nieszawą by wydostać się z okolicznych bagien, lasów i piaszczystych dróg. Gdy w końcu mi się to udało popędziłem w kierunku Włocławka, by tam przedostać się na zachodni brzeg Wisły. Wielkie miasta to istny koszmar dla rowerzystów i nie muszę tego nikomu tłumaczyć kto kiedyś przez takie miasto przejeżdżał. Jako że wielkiego miasta miałem dość dalej trzymałem się bocznych dróg nawet za cenę wydłużania trasy. Przejechałem Choceń i w Chodeczy zorientowałem się, że na tylnym kole mam ósemkę, po oględzinach okazało się, że mam pękniętą szprychę. Od tego momentu zaczęło się szukanie sklepu rowerowego. Potrwało to aż do Krośniewic gdzie na szczęście znalazłem sklep kupiłem kilka szprych na wszelki wypadek i dokonałem naprawy. Upał był okropny w słońcu grubo powyżej 30 stopni ja cały spocony i obklejony owadami a pompa na rynku w Krośniewicach niestety nie chciała działać. Zresztą podczas całej tej podróży średnio zużywałem do picia od 5 do 6 butelek 1,5 litrowych wody. Krośniewice ogólnie są pięknym miasteczkiem ale spotkało ich wielkie nieszczęście w postaci skrzyżowania głównych traktów transportowych w Polsce. Bardzo współczuję ludziom mieszkającym właśnie w takich miejscach. Wyjazd z Krośniewic w interesującym mnie kierunku też okazał się niełatwy, nie wychodziła w kierunku południowo-wschodnim żadna boczna droga dlatego byłem zmuszony początkowo wyruszyć krajową dwójką, istny koszmar rowerzysty. Szybko jednak uciekłem w pola, by za chwilę odszukać drogę w interesującym mnie kierunku. Po drodze minąłem miejscowość Góra Św. Małgorzaty z ciekawym wzniesieniem i kościołem stojącym na nim. Mój drugi dzień zakończył się w Ozorkowie, do którego zmierzałem z premedytacją gdyż wiedziałem już, że coś się dzieje z moim bębenkiem w tylnym kole i muszę szukać serwisu, który mi to naprawi. Całkiem przypadkiem właśnie w Ozorkowie trafiłem na usługi hotelarskie świadczone przez starszego pana, który z garażu uczynił istny hotelik i tam postanowiłem zanocować. Dzień drugi zakończył się dystansem około 180 km.
2009-06-30 drugi dzień

Trzeci dzień rozpoczął się dla nie również wcześnie rano. Za miejscowością Rosanów dorwało mnie takie oberwanie chmury i burza, że musiałem 45 minut siedzieć pod daszkiem przy sklepie i znów pioruny waliły dookoła mnie. Gdy deszcz odrobinę zelżał potoczyłem się ostrożnie moim uszkodzonym rowerem do Zgierza, w którym szybko odszukałem sklep rowerowy lecz niestety był jeszcze zamknięty a co gorsza sklep wcale nie oznaczał serwisu z narzędziami dlatego po dłuższym zastanowieniu i konsultacją telefoniczną z Grzegorzem z Prosportu, postanowiłem pojechać do Łodzi, a że rower już nie bardzo nadawał się do jazdy,po wcześniejszym zapytaniu się motorniczego wpakowałem się do tramwaju z rowerem i "hajda" do Łodzi. Nie będę tu opisywał jak prawie zapłaciłem mandat za brak biletu na rower i jak do tego pewna starsza pani podpuszczała dodatkowo kontrolerów, że muszą mi obligatoryjnie wlepić mandat za ten rower. Skończyło się na tym, że zlitowali się nade mną i wypuścili w Łodzi Manufakturze. Nie będę się też rozpisywał nad moimi poszukiwaniami serwisu, który by dokonał naprawy na miejscu. Znalazłem w końcu życzliwego człowieka, który wykręcił część z innego roweru w swoim sklepie i wkręcił do mojego, było to na ulicy Stefanowskiego 17, gorąco polecam ten serwis tym bardziej, że człowiek ten stwierdził, że przyszedł na niego ciężki czas z powodu kryzysu i jest zmuszony zamknąć swój sklep. Upał w Łodzi oczywiście doskwierał niesamowicie do tego stopnia, że zanim po 13.00 wyjechałem z miasta byłem jeszcze świadkiem zasłabnięcia kobiety na chodniku. Jadąc tak przez Polskę i odmawiając swoje "rowerowe godzinki" w upale, cały czas marzyłem o jakiejś kąpieli w jeziorze lub rzece, dlatego gdy tylko na mapie pokazywało się jakieś jezioro natychmiast ciągnęło mnie w tamtą stronę, nie inaczej było z Jeziorem Sulejowskim. Postanowiłem za cenę naddanej drogi i dodatkowego zmęczenia podjechać o brzegu i skorzystać z kąpieli. Niestety mój wysiłek się nie opłacił, aby dostać się do brzegu musiałem przedostać się przez błoto prawie po kolana a gdy już stanąłem nad wodą wygląd jeziora nie odpowiadał moim standardom nadawania się do kąpieli. Nie dość, mimo świecącego pełną siłą słońca, z góry zaczął padać ulewny deszcz, poczułem się jak na obrazie Salwadora Dali... W miejscowości Majkowice miałem dość postanowiłem poszukać jakiegoś miejsca gdzie mógłbym się rozbić namiotem, pod sklepem został mi polecony pewien kemping oraz dostałem nr telefonu do właścicielki, która to gdy do niej zadzwoniłem wytłumaczyła mi jak tam trafić tak jak to tylko kobieta potrafi. Skończyło się na tym, że pogryziony przez komary, spocony, wycieńczony przedzierałem się przez lasy, bagna i piachy by w końcu po godzinie zrezygnować i wycofać się. Ukojenie od mych mąk znalazłem na łączce przed domem sołtysa Bąkowej Góry, któremu bardzo dziękuję za uprzejmość i gościnność. Dzień trzeci z powodu problemów ze sprzętem tylko około 150 km.
2009-07-01 trzeci dzień

Dzień czwarty tradycyjnie zaczął się dla mnie bardzo wcześnie. Obfite śniadanko składające się z dwóch buł, kiełbasy i litra mleka, zjedzone i wypite przeze mnie za Przedborzem miało mi posłużyć jako paliwo bardzo trudnego i miałem nadzieję, że ostatniego etapu mojej podróży, jednakże żołądek począł się buntować. Na szczęście udało mi się go przekonać do współpracy i dalej pojechaliśmy razem, czyli ja, mój żołądek oraz jego zawartość. Późnej był Przedborski Park Krajobrazowy, w trakcie zwiedzania jego, przejechałem granicę województwa Świętokrzyskiego. Teren coraz bardziej falował wzniesienia według GPSa przekraczały 340 m n.p.m. a doliny sięgały 200 m n.p.m., nie łatwo było się wspinać tym bardziej, że upał wcale nie zelżał. Tak kontynuowałem swoją wyprawę, czułem się jak Bilbo Baggins wędrujący przez Śródziemie, czasami krajobrazy były wręcz nierzeczywiste tak piękne. Minąłem Małogoszcz za nim nawet jedną Lipnicę, ale niestety nie tą do której zmierzałem. Gdy wjechałem do Jędrzejowa wiedziałem już, że dam radę, że na pewno dojadę tego dnia. W Skalbmierzu stała się ze mną dziwna rzecz upał, zmęczenie, odwodnienie, brak kofeiny i nie wiem co jeszcze sprawiły, że całkowicie straciłem orientację nie wiedziałem gdzie wschód a gdzie południe, musiałem odpocząć. Usiadłem na ławce w zacienionym parku i po prostu przeczekałem aż mi przejdzie. Gdyby mnie ktoś wtedy zapytał jak się nazywam, nie odpowiedziałbym bo nie wiedziałem. Dalej przekroczyłem granicę województwa Małopolskiego, by za jakiś czas przekroczyć po raz ostatni Wisłę w Nowym Brzesku. Gdy dotarłem wreszcie do Bochni kolana odmawiały mi już posłuszeństwa, zdobyłem się jeszcze na ostatni wysiłek i ostanie 18 km do Lipnicy Murowanej przejechałem głównie siłą woli. każdy kto kiedyś był w tych rejonach ten wie jakie przewyższenia tam są i ile trzeba włożyć wysiłku by rower wraz z szanowną osobą i tobołami wtaszczyć na górę. Dzień czwarty zakończony dystansem najdłuższym bo według GPSa około 190 km
2009-07-02 dzień czwarty

Na tym zakończyła się moja wyprawa rowerowa. Wiem, że nie jestem jedyny, który przejechał taką trasę rowerem i wcale nie czuję się przez to wyjątkowy. Myślę, że trochę wyjątkowy może tu być czas w jaki to zrobiłem ale nie wynikało to z jakiejś chęci ścigania, lecz raczej z tego, że jestem wyjątkowo rodzinnym człekiem i żal mi było moich dzieci, które siedziały w domu mimo wakacji i nie miały żadnej rozrywki, którą zazwyczaj ja im organizuję we wakacje.
Byłem więc ograniczony przez czas i to sprawiło, że gnałem tak przez kraj zamiast kontestować jego piękno.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

WIELKI PODZIW