poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Polska dookoła - 22.06.2016 dzień dziewiąty, Kryłów - Stubno

Mówi się że jeśli chcesz kogoś dobrze poznać, wybierz się z nim w długi rejs. Podczas tego rejsu gwarantuję, że dowiesz się wszystkiego na temat tego kogoś. Nie dość tego, jeśli po dwóch tygodniach się nie pozabijacie, przetrwacie wszystko i zawsze.
Nie inaczej jest z długą samotną podróżą, z tą różnicą, że osobę którą musicie znosić i poznawać, jesteście wy sami. Po półtorej tygodnia samotnej podróży przyszedł kryzys, z którym nie bardzo wiedziałem jak sobie poradzić, bo chyba sobie nie zdawałem sprawy z niego. "Ot naszła mnie melancholia" - myślałem, "widocznie jestem zmęczony fizycznie" - kołatało się w mojej głowie, albo się po prostu zestarzałem. Ale jak wytłumaczyć sobie takie zmęczenie skoro, spałem w doskonałych warunkach, na miękkim łóżeczku, pod ciepłą kołderką, a rano obudziłem się wyspany i pachnący?
Dzień jak co dzień. Kawka, śniadanko, pakowanie i w drogę. Wczoraj po moich wyliczeniach, wyszło mi że do 1000 km w tej podróży zabrakło mi raptem 6 km, a więc to dzisiaj. Dziś przekroczę magiczny tysiąc kilometrów; sporo. Od kilku dni też, a w zasadzie od początku mojej wyprawy, z suportu okresowo dobiegały do mych uszu jakieś dziwne poskrzypywania i jęki. Tego dnia nasiliły się do tego stopnia, że poczęły mnie denerwować, bo zdawało mi się że oglądali się za mną w związku z tym ludzie, teraz jechałem już z myślą, że muszę się w końcu tym zająć.
Mijam Prehoryłe, Gołębie i definitywnie żegnam się z Bugiem. Zaczyna się teraz kolejny etap w mej podróży, bo zaczynam się zbliżać do Bieszczad, lecz nim do nich dotrę muszę jeszcze trochę jechać choć teren zaczyna falować. Wspinam się na jedno z takich wzniesień za Dołhobyczowem. Dojeżdżam do drogi utwardzonej betonem, gdzie spotykam pana, który zaczyna mi opowiadać ciekawe historie związane z tą drogą. Okazuje się, że droga ta została utwardzona w 1939 roku, przez żydów spędzonych z okolicznych wsi i miasteczek,  przez hitlerowców, którzy stworzyli tu w okolicy tymczasowy obóz koncentracyjny, właśnie do budowy tej drogi. Nie dość tego, w okolicznym lesie rozbroił się oddział armii polskiej z Hrubieszowa. Nie wiem ile prawdy w tych opowieściach, ale są fascynujące, bardzo lubię poznawać w ten namacalny sposób historię.








W Pioturzynie zatrzymuję się na chwilę w sklepie, by zakupić drożdżówkę i wypić kawkę. Zaskakuje mnie niezwykła uprzejmość sklepowej, dlatego że do drożdżówki pani robi mi kawę i ucinamy sobie miłą pogawędkę. Kurcze, ja zadeklarowany introwertyk, gadam z każdym kogo spotkam na swojej drodze i to nierzadko nawet po pół godziny... To jest właśnie efekt nadmiaru samotności.


Kolejną osobą napotkaną dziś na mej drodze jest pan Piotr, który kosi trawę przy kaplicy, pośród pól. Okazja jest po temu godna, gdyż jak stwierdził Piotr, do parafii przyjeżdża biskup na bierzmowanie, a ksiądz choć jest wyjątkowo interesowny, to o parafię dba... Zaczynam rozumieć że te moje spotkania i rozmowy to zwyczajna ucieczka od samego siebie i swoich problemów.


Moje zainteresowanie wzbudza rzeźba przedstawiająca zakochaną parę. Okazuje się że przedstawia Artura Grottgera i Wandę Monne, którzy w tym miejscu pod sosną się spotykali. Ponoć smutne resztki drewna stojące opodal to właśnie pozostałość po tej sośnie, która niestety nie przetrwała do naszych czasów, z powodu wylewanej pod nią gnojowicy.


Ciekawa to ziemia. Co rusz spotykam coraz to ciekawsze miejsca i związane z nimi wydarzenia, które dla mnie kiedyś istniały tylko w książkach, telewizji i w filmach.


Dzień jest upalny i jadę już bez koszulki, żeby choć trochę się schładzać podczas drogi. Będzie miało to opłakane skutki w postaci oparzeń słonecznych, no ale trudno, coś za coś. Zdjęcia gołej klaty tu nie wstawię, bo mimo ponad tysiąca kilometrów w nogach, ciągle jeszcze mam sporą nadwagę. Na swojej drodze spotykam słynny barszcz Sosnowskiego. Powiem szczerze do tej pory jeszcze nie widziałem nigdy w życiu tej rośliny i nie sądziłem, że potrafi ona urosnąć do takich rozmiarów.


Zdjęcie to wygląda trochę jak fotomontaż, lub jakaś sztuczka fotograficzna z pierwszym i drugim planem, ale to żadna sztuczka, mój rower zwyczajnie stoi przy tej roślinie i jest od niej ponad dwa razy mniejszy. Bardzo to dziwne uczucie gdy stoisz koło niej, a jesteś przyzwyczajony do zupełnie innej skali. Zbliżam się do Hrebennego wraz z jego wielkim przejściem granicznym. Trochę przerażają mnie takie miejsca, czuję się tam co nie co niepewnie. Patrzę ze zdziwieniem na ludzi, samochody i dziwną w innych warunkach infrastrukturę, lecz tu niezbędną. Nigdy do tej pory nie przekraczałem naszej wschodniej granicy, drogą lądową i pewnie dlatego jest to dla mnie taka egzotyka.

Tymczasem docieram do granicy kolejnego województwa i wjeżdżam na teren Podkarpacia.




Jadę teraz przez teren Roztoczańskiego Parku Krajobrazowego, droga jest piękna, asfaltowa, gładka i pusta. Czegóż chcieć więcej? Ale w dali gdzieś już tam majaczą większe wzniesienia.


Po drodze zwiedzam kolejne cmentarze znajdujące się na mojej drodze. Jakoś nie mogę sobie odmówić tego dla mnie ciekawego zajęcia, tym bardziej że jest to dla mnie też okazja do przerwy i oderwania swych myśli od spraw teraźniejszych.




Przejeżdżam w pobliżu jakiegoś opuszczonego zakładu, którego wydaje się że już nawet nikt nie pilnuje. Dziś jak przez mgłę przypomina mi się, że miejscowy opowiedział mi że była tm chyba jakś firma wydobywcza, związana z siarką, ale moja pamięć może mi już płatać figle. Pamiętam tylko doskonale jak spotkałem człowieka z rowerem, który smutny pchał go pod górkę, a na moje pytanie odpowiedział że zerwał mu się łańcuch. Jako że ja wiozłem ze sobą mały warsztat rowerowy. Postanowiłem mu pomóc. Okazało się że to właściwie kompilacja nieszczęść, bo nie dość że łańcuch to jeszcze hak przerzutki urwany. Łańcuch skróciłem zapinając na neutralnej zębatce z pominięciem przerzutek. Pozwoliło to panu dojechać do domu, choć trochę był zdziwiony, że tak bezinteresownie się zatrzymałem i pomogłem. Taki to dziś dzień, że lgnę do ludzi, a przy okazji nie ma nic przyjemniejszego, jak możesz komuś pomóc w drodze i dać coś od siebie.



Trwa festiwal dziwnych nazw. Po Krowicy Lasowej i Majdanie Lipowieckim, wkrótce wjeżdżam do Wielkich Oczu... Pamiętam nawet że urządziłem sobie swoistą zabawę rozsyłając do rodziny smsy z wierszykami dotyczącymi nazw różnych mijanych po drodze miejscowości. Niestety smsy te nie przetrwały, choć bardzo żałuję, bo niektóre z nich były wyjątkowo twórcze i dowcipne, a tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie, w Wielkich Oczach ujrzałem taką to cerkiew.


Jak codziennie tak i tym razem scenariusz się powtarza. Dzień przechodzi w popołudnie, następnie w późne popołudnie i wczesny wieczór, a ja znów zaczynam odczuwać niepokój związany ze zbliżającą się nocą, tym bardziej że znów znalazłem się w pobliżu dużego przejścia granicznego, tym razem w Korczowej, oj nie nastraja to miejsce do wypoczynku.



W dodatku nie wiem dlaczego, ale na drodze robi się jakoś dziwnie niespokojnie. Obserwuję wzmożony ruch, od przejścia w Korczowej do przejścia w Medyce i w większości są to auta na rejestracjach ukraińskich. Czytam że w Stubnie znajduje się jakaś stadnina koni, a gdzie stadnina tam być może będzie możliwość przenocowania. Dojeżdżam na miejsce, pytam się właścicieli czy pozwolą mi rozbić namiot u siebie na podwórku. Na szczęście pozwalają, a nawet udostępniają mi prysznic i dostęp do wody. Rozbijam namiocik pod jabłonką i wkrótce po kolacji układam swe zwłoki do spania, za sąsiadów mam konie za płotem.
To był dobry dzień, trudny jak każdy, ale dobry. Dystans przejechany to 153 km, czyli jestem do przodu, a to dobrze bo znajduję się u bram Bieszczad, a na dodatek następny dzień zamierzam poświęcić na usunięcie tej irytującej, skrzypiącej usterki.






Brak komentarzy: