poniedziałek, 16 marca 2020

Polska dookoła - 17.06.2016 dzień czwarty, Stare Motule - Mikaszówka

Dzień czwarty rozpoczął się dla mnie bardzo wcześnie rano od sporego niewyspania. Pogoda była dość ciężka, wydawało się że coś wisi w powietrzu, chmury wisiały nisko i nie wiało, ale to miało się wkrótce zmienić.
Wyruszam w kierunku Suwałk trzymając się głównej drogi, ze względu na dobrze rozbudowaną infrastrukturę rowerową. Ogólnie często zdarza mi się korzystać podczas drogi z oznaczeń i udogodnień szlaku GreenVelo, ale nie trzymam się go wiernie, drogę wybieram dowolnie, a tylko od czasu do czasu wpadam na niego przypadkiem.
Wyjeżdżając z Suwałk, rozpoczyna się kolejny etap tej podróży, gdyż nigdy do tej pory nie dotarłem rowerem dalej niż do tego miasta.

Wjeżdżając na Suwalszczyznę wjeżdżam na arenę niezwykłych i ważnych wydarzeń z historii Polski i Świata XX wieku. To właśnie tutaj trwały zacięte walki pomiędzy zaborcami Polski, czyli Rosją i Prusami podczas I Wojny Światowej, to właśnie tutaj walczyli i ginęli żołnierze młodej ledwie powstałej i jeszcze dobrze nie uformowanej Polski, podczas wojny z bolszewikami w 1920 roku i wreszcie to tu odbyła się walka o obronę polskich granic przed napaścią Rosji radzieckiej 17 września 1939 roku. Żeby tego było mało to ziemia ta nasączona jest też krwią powstańców styczniowych z 1863 roku. Pamiątki wszystkich tych wydarzeń towarzyszyły mi przez cały dzień.


Za Suwałkami wjeżdżam na teren Wigierskiego Parku Narodowego, choć jestem trochę zdziwiony szerokością drogi dla pędzących i licznych samochodów jadących przez Park Narodowy. Przy drodze tej wybudowano równie szeroką i wygodną drogę rowerową, więc oczywiście nie odmawiam sobie i korzystam.



Pogoda znów płata figle i robi się bardzo gorąco i bardzo ale to naprawdę bardzo wietrznie. Jadę pod ten wiatr i okropnie się przy tym męczę, bo przecież taki rower z sakwami działa jak żagiel. Najgorsze że jeszcze nie wiem tak naprawdę co mnie czeka w kwestii pogody, a będzie się działo, bo ten wiatr właśnie usiłuje mi to powiedzieć. Dojeżdżam do Sejn i w odruchu desperacji wyrzucam moje stare buty do biegania, które również zabrałem na wszelki wypadek. Oczywiście nie wiele to daje bo buty są lekkie, ale pozbyłem się kolejnej rzeczy i zbędnego balastu.


Pewnie będziecie się śmiali, ale znów kolejny wielki etap tego dnia, to znaczy za miejscowością Poćkany następuje zmiana kierunku mojej podróży, do tej pory kierowałem się głównie na wschód, a od teraz będę podążał w kierunku południowym. Pogoda się uspokaja, robi się cicho i bezwietrznie.
Wjeżdżam na teren Puszczy Augustowskiej...




Jadę bardzo blisko granicy, Litwa jest na wyciągnięcie ręki. Piaszczysta droga biegnie środkiem lasu, czuję że coś wisi w powietrzu i zaczynam się trochę martwić, bo jakieś pół godziny wcześniej przejeżdżałem przez leśniczówkę, przy której był symboliczny słup graniczny i pamiątkowy głaz z informacją, było tam parę zabudowań i mogłem się schronić, ale szkoda mi było czasu. Wydawało mi się że jakoś to będzie.
Tymczasem zaczyna padać, ubieram na siebie nieprzemakalne spodnie i foliową pelerynę, jadę dalej. W dali odzywają się grzmoty, zatrzymuję się. W koło wszystko się zmienia, nagle znajduję się pośrodku lasu w czasie burzy i zwyczajnie zaczynam się bać. Zdejmuję z siebie wszelką elektronikę, wyłączam telefon i zegarek, wszystko chowam do sakw, a rower odprowadzam od siebie o kilkadziesiąt metrów, nakręcam jeszcze krótki filmik.

Wtedy rozpętuje się piekło. Kucam na środku drogi, staram się zachować suche nogi i buty by nie przewodziły prądu, na niewiele się to jednak zdaje gdyż silny wiatr rozrywa moją pelerynę na plecach, a strugi ulewnego deszczu natychmiast wdzierają się pod nią i poczynają spływać po moich ubraniach, od góry aż po skarpety i buty. Drzewa tańczą jak oszalałe na wietrze, co rusz, któreś nie wytrzymuje naporu wiatru i przewraca się na drogę. Jestem przerażony, ale nie mam gdzie uciec i się schronić, więc tylko kucam i zaczynam się modlić. Jeszcze nigdy tak szybko i gorliwie nie odmawiałem różańca. Nagle oślepiający błysk, to drzewo o kilkanaście metrów ode mnie zostało trafione piorunem. Wszystko trwa kilka minut, ale mam uczucie jakby trwało wieki. 
Wiele w życiu burz przeżyłem, bywały na morzu, gdy pioruny waliły w rozszalałą wodę, bywały w górach, gdzie również człowiek się kulił pod peleryną, nie mogąc nigdzie uciec, zdarzyło się podczas mojej pierwszej wyprawy rowerowej, że piorun walnął tak blisko od sklepu, przy którym odpoczywałem, że aż spadłem z ławki. Ale jeszcze nigdy nie czułem takiego zagrożenia życia, jak wtedy w Puszczy Augustowskiej. W mojej osobistej skali burz, od jeden do dziesięciu, ta zdecydowanie otrzymuje dziesiątkę.


Tego dnia odechciewa mi się już jakichkolwiek zdjęć i zwiedzania, zbliżam się do Kanału Augustowskiego, a więc można powiedzieć mekki kajakarzy, wraz z rozbudowaną infrastrukturą turystyczną. Cieszę się z tego bo dzień dobiega końca, a ja jestem przemoczony i wykończony. Liczę na to że uda mi się znaleźć łatwo jakiś nocleg. Mijam pole namiotowe, na którym odbywa się impreza suto zakrapiana alkoholem, oj nie, nie mam ochoty na takie atrakcje. Szukam agroturystyki by choć trochę się wysuszyć i trafiam do sklepu, gdzie pani początkowo się opiera i wymiguje, że nie ma przygotowanych jeszcze pokoi i że jeszcze nie ma sezonu, ale w końcu wpuszcza mnie na stancję. Kompletnie mi nie przeszkadza, że pokój jest niesprzątnięty, pościel nie wymieniona, a na poduszce leżą jakieś tajemnicze długie i czarne włosy. Jem, biorę prysznic, rozwieszam mokre rzeczy i idę spać.

Tego dnia zrobiłem około 95 km.


Brak komentarzy: