poniedziałek, 23 marca 2020

Polska dookoła - 18.06.2016 dzień piąty, Mikaszówka - Bondary

Dzień piąty mojej podróży, rozpoczyna się optymistycznie. Jestem wyspany, czysty i wypoczęty. W agroturystyce w Mikaszówce spało mi się doskonale. Wszystkie złe wspomnienia poprzedniego dnia uleciały wraz z porannymi mgłami rozświetlonymi słońcem, o wczorajszych złych chwilach przypomina jedynie zardzewiały łańcuch i obklejony błotem i piachem rower. Łańcuch przesmarowałem, a błoto musi zostać na rowerze aż samo z niego spadnie lub spłucze go kolejny deszcz, ale póki co zdobi go niczym blizny prawdziwego mężczyznę. Nie ujeżdżam daleko gdy natrafiam na ciekawe obiekty militarne, którymi są kompleksy bunkrów. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale teraz mogę napisać, że są to bunkry rosyjskie, budowane późną jesienią 1939 roku, lecz niedokończone. Zwiedzam bardzo ostrożnie jeden z nich z zaciekawieniem. Okazuje się oczywiście, że w środku jak to się mówi: "dziada i baby" brak, czyli ogólny śmietnik. Bunkier jest dość okazały, a za kolejnymi załomami ścian, robi się coraz ciemniej i ciemniej. Dobrze, że mam czołówkę, którą sobie świecę pod nogi, bo nagle natrafiam na otwór w podłodze, gdzie okazuje się że pod grubą warstwą betonu jest kolejny poziom. "Stety" bądź niestety nie da się tam wejść bo nie ma żadnej drabiny, o czym boleśnie przekonał się dość sporych rozmiarów pies, którego wyschnięte zwłoki leżą dokładnie pode mną. Robi mi się smutno, wyobrażam sobie jak musiał rozpaczać ten zwierzak, być może z połamanymi łapami po upadku z wysokości, by w końcu po tygodniu lub dwóch odejść w cierpieniach z tego świata. Wycofuję się z tego miejsca, wolałbym nie skończyć jak ten pies.



Dojeżdżam do Lipska, początkowo nic mi nie mówi ta nazwa, lecz wkrótce natrafię na coś co mi rozjaśni głowę. Humor mam dobry więc, robię sobie rundę honorową przez starą, opuszczoną stację benzynową.

Na wjeździe do miasta natrafiam na obelisk, z dobrze znanym z czasów dzieciństwa i młodości symbolem: "UNITRA". Natychmiast się zatrzymuję, do głowy napływają myśli i pytania. Unitra Lipsk? Cóż tutaj produkowali?




Może to właśnie tu został wyprodukowany nasz domowy magnetofon Grundig? Sięgam do informacji z nieodzownej Wikipedii, krótka lakoniczna informacja o produkcji zakładów w Lipsku mówi o elementach do telewizorów, czyli ewentualnie nasz Unitra Libra mógł mieć w sobie części z tej fabryki. Dużo ciekawszą historię wyczytałem w trakcie pisania tego tekstu o samym Lipsku ze strony internetowej Kiedy umiera miasto. Moim zdaniem historia Lipska jest naprawdę niezwykła w skali całej Polski. Warto poczytać o tym, a może i odwiedzić to niezwykłe miasteczko. Jakże żałuję że nie wjechałem i nie pozwiedzałem.



Za Lipskiem przejeżdżam przez Biebrzę, Podlasie... Jeśli choć odrobinę znacie Polskę to zapewne wiecie jak niezwykłe, piękne i romantyczne, a jednocześnie egzotyczne w skali Polski to tereny. Coraz częściej spotykam przydrożne kapliczki, krzyże pamiątkowe z wypisanymi sentencjami opowiadającymi o tym co lub kogo miały upamiętniać, początkowo pisane są w języku polskim, by później wraz z zagłębianiem się w tereny kresów, zamienić się w cyrylicę. Wieże kościołów napotykanych do tej pory w płynny sposób, przemieniają się w wieże cerkwi z charakterystycznymi krzyżami tylko odrobinę różniącymi się od naszych katolickich, jednakże upamiętniającymi tą samą mękę zbawiciela.




Dąbrówka Białostocka,Krugło, Nierośno, Łozowo, Słomianka, Bierwicha, Siekierka, Makowlany, czytanie tych nazw jest już samo w sobie interesujące i mówi mi gdzie się znajduję. Zanim dojadę do Sokółki, robię sobie jeszcze przerwę na kawę i pyszne rogaliki zakupione w przydrożnym sklepiku. Kawkę piję z żoną, ale tylko za pomocą telefonu niestety, są chwile kiedy rzeczywiście brakuje mi towarzystwa i rozmowy z kimś bliskim, no ale taki był mój wybór. Niełatwo jest znaleźć kompana do takiej podróży, tym bardziej że musiałby to być kompan sprawdzony, dysponujący również zapasem czasu, o podobnych możliwościach fizycznych, dlatego jadę sam.


Czerwiec 2016 roku, to czas gdy we Francji odbywają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Osobiście nie jestem zbyt zagorzałym kibicem, ale tak jak każdy Polak kibicuję swoim i staram się w miarę możliwości oglądać mecze naszych. Po drodze spotykam wiele oznak, że mistrzostwa trwają.


Wjeżdżając do Sokółki mijam przy drodze spory cmentarz żołnierzy radzieckich, pochowanych jest tam 2012 ludzi z czego tylko 185 jest znanych z imienia i nazwiska. Jakże to smutne, polec na obcej ziemi i nikt nawet nie wie jak się nazywaliśmy, nikt nie może dać znać rodzinie. Zawsze mnie to wzrusza, dlatego z powagą zwiedzam ten cmentarz, choć sierp i młot w centralnym miejscu cmentarza trochę razi.




Moc wszelakich wrażeń. Podlasie to również ojczyzna polskich tatarów, których ciągle sporo tu mieszka, żyje i pracuje, o czym świadczy tablica pamiątkowa na sokólskim rynku, upamiętniająca 330 rocznicę pojawienia się tu Tatarów.




Pstrykam ciągle zdjęcia, ale dla mnie to faktyczna egzotyka. Chyba nawet sobie nie zdawałem sprawy, jak wiele egzotyki można znaleźć w obrębie granic naszego kraju, a to dopiero początek mojej podróży. Kusi mnie by skręcić na szlak tatarski i zobaczyć meczet oraz wieś tatarską, ale goni mnie czas, muszę się trzymać pewnych ustalonych na początku ram czasowych i kilometrowych. Jeśli teraz, gdy jazda idzie mi w miarę łatwo nie będę zdyscyplinowany, to w górach gdy zaczną się podjazdy, polegnę. Wzdycham więc, obiecuję sobie że jeszcze tu wrócę z rodziną i jadę dalej.



Po drodze mijam sporo dowodów wczorajszego huraganu, który również tutaj pozrywał linie energetyczne i poprzewracał drzewa. Dlatego wszystkie służby usuwają mozolnie skutki nawałnicy.




Dzień zmierza ku końcowi, jakże tu inaczej, jakże spokojniej, ciszej tak jakoś normalniej. Las, łąka, droga piaszczysta, ale zaznaczona na mapie, mijam kolejne wioski, gdzie wiem, że zabrzmi to banalnie, ale zatrzymał się czas. Inaczej tego się nie da w zasadzie określić, drewniane domki, przydrożne krzyże i ludzie mili, serdeczni jacyś tacy sympatyczni, skorzy do rozmowy.




Zbliżam się do zalewu Siemianówka to będzie dobra miejscówka na nocleg, wszak będzie dostęp do wody, a czegóż więcej trzeba zdrożonemu wędrowcowi, kawałek trawnika, by rozbić namiot, drzewo by oprzeć rower i czyste jezioro by wymoczyć strudzone członki. Rzeczywistość oczywiście nie jest tak różowa, bo tam gdzie woda i weekend, tam też gromada różnych osobników, niekoniecznie równie zmęczonych jak ja. Dobrze, że przewidując takie sytuacje, zabrałem ze sobą stopery do uszu. Z namiotem wciskam się między przyczepę kempingową a ogrodzenie. Dzika impreza nieopodal mojego namiotu trwa do rana, zasypiając modlę się jeszcze, by nic mi nie zginęło, by namiot nie spłonął i rower ocalał. Mimo wszystko to był dobry dzień, przejechałem około 140 km.





Brak komentarzy: