niedziela, 7 sierpnia 2011

Moja droga na Litwę.

Minęło półtorej miesiąca odkąd dokonałem ostatniego wpisu na moim blogu, mogłoby się wydawać że próżnowałem w kwestii mojej pasji rowerowej. Tymczasem to właśnie z nadmiaru zajęć wynikała cisza tutaj zauważalna. Zaangażowałem się w pewien projekt rowerowy, chyba największy w moim życiu ale z racji, że nie chciałbym zapeszyć, na razie o tym nie napiszę, napiszę tylko że miałem jeżdżenia rowerem co nie miara. Oprócz tego udało mi się podczas urlopu pojeździć rowerem po górach Kaczawskich, odrobinkę po Karkonoszach i po moim Beskidzie Wyspowym.
Według mnie jednak największym wydarzeniem, była moja mała wyprawa na Litwę, północnym pograniczem Polski. Gdy obudziłem się w poniedziałek rano, pierwszego sierpnia, kiedy to miałem wyruszyć, ciągle nie byłem zdecydowany co do kierunku mojej wyprawy (!) Strasznie pociągały mnie Bieszczady, lecz w górach już w tym roku byłem więc myślałem też o polskim odcinku międzynarodowego szlaku R-1, ale musiałbym dojechać pociągiem do początku trasy, a to mi się niezbyt uśmiechało. Wtedy przypomniała mi się rozmowa, którą odbyłem z kolegą Marcinem z WTC, a który to w większym gronie kolegów odbył podróż kresami na Litwę i to było właśnie to.
Wyruszyłem dość niestandardowo, bo około godziny 10:00 z Wejherowa, kierując się na południowy - wschód. Początek trasy był dla mnie wyjątkowo nieciekawy, dlatego odbywałem go w sporym pośpiechu, aż do ulicy Sztutowskiej w Gdańsku, w którą chciałem wjechać by kierować się na wschód i wtedy to po pierwsze zorientowałem się, że nie zabrałem karty SD do aparatu fotograficznego, po drugie zostałem zawrócony z drogi przez grupkę sympatycznych, jak się później okazało Holendrów, którzy wyjaśnili mi, że dalej droga została zamknięta. Nie miałem powodu by im nie wierzyć więc podążyłem za nimi jadąc koszmarem rowerzysty jakim jest droga krajowa nr 7. Po pewnym czasie jak to ja, stwierdziłem że trochę mi za wolno więc wyprzedziłem rodzinkę i pożegnawszy się z nimi holenderskim "czius" pognałem dalej. Po około 5 minutach dopędził mnie ojciec rodzinki, którą pozostawiłem za sobą i począł rozmawiać i tak o słowa do słowa przejechaliśmy ze sobą ładnych kilkadziesiąt kilometrów. Holendrzy okazali się być bardzo ciekawymi ludźmi, była to rodzinka złożona z ojca, mamy i dwóch synów, a jechali oni na rowerach, a jakże inaczej, na holendrach i to od dwudziestu dni, kierując się do Rosji. Bardzo spodobało mi się ich podejście do życia i wewnętrzny spokój oraz pewność celu. Najbardziej spodobało mi się ich pytanie dotyczące dojeżdżania do pracy rowerem, którego początkowo nie zrozumiałem, więc zaczęli mi tłumaczyć ile to oni mają do swoich szkół i prac jazdy rowerem. Fajne było to, że oni w ogóle nie zakładali, że do pracy można dojeżdżać czymś innym niż rowerem :D No po prostu bratnie, rowerowe dusze, bardzo też zapraszali abym odwiedził ich w Holandii jak to określili - "Rowerowym Edenie". W okolicy Rybiny rozstaliśmy się gdyż oni jechali do Sztutowa, a ja kontynuowałem drogę na wschód. Zaliczyłem prom przez Nogat w Kępinach Wielkich, dalej było wzniesienie Elbląskie, które mnie wyjątkowo zaskoczyło podjazdem a później długim zjazdem. Nawiedziłem po drodze jeszcze Łęcze z pięknymi domami podcieniowymi, następnie Narusę, która jest ogłoszona najatrakcyjniejszą turystycznie wsią powiatu elbląskiego i tak było w istocie, szkoda że nie mogłem zrobić żadnych porządnych zdjęć. Dzień zakończyłem we Fromborku, który również lśni jak perła turystyki w okolicy. Pierwszego dnia udało mi się przejechać 147km. Następny dzień rozpoczął się od odwiedzenia Braniewa, w którym zjadłem śniadanie oraz zakupiłem kartę SD do aparatu. Od Braniewa rozpoczęła się walka by jechać jak najbliżej granicy, mimo to założyłem sobie, że nie będę uprawiał "masakry" i trzymał się będę tylko utartych, najlepiej utwardzonych szlaków, dlatego też czasem moja droga może się wydawać trochę nielogiczna i nieźle zakręcona. Drugiego dnia udało mi się przejechać najwięcej drogi bo 165 km, ale to chyba dlatego, że się rozbujałem, a poza tym przewidziałem nocleg już na Mazurach, w Węgorzewie. Tu też nocleg kosztował mnie najdrożej, no ale cóż, taki urok znanych miejscowości. Po kolejnym noclegu pod namiotem wyruszyłem w kierunku północnym by znów wrócić w okolicę granicy państwa, trochę niechcący musiałem się przekraść przez niestrzeżony teren wojskowy, ale cóż, cel uświęca środki. Przejechałem przez zachwycające tereny Mazur, po drodze mijając wiele opuszczonych domostw i gospodarstw, aż mnie to zastanawiało skąd tyle tu tego, czy nikt nie chce tu mieszkać. Później były Mieduniszki, Rapa, Żabin, w którym młody chłopak z sympatycznym akcentem skierował mnie do piramidy - grobowca, oraz opowiedział mi kilka ciekawostek dotyczących pałacu, właścicieli leżących pod piramidą, jak się za chwilę okazało kosztowało mnie to 5 zł. Pod piramidą nie oparłem się widokowi miodu sprzedawanego tam przez właścicielkę pasieki i już za parę kilometrów dalej raczyłem się w południowym słońcu przepysznym miodkiem malinowym z bułeczką, dało mi to tyle energii, że nie jadłem aż do Wiżajn. Po drodze jeszcze była Gołdap, w której musiałem zreperować koło ponieważ zaczęło uciekać z niego powietrze, po bliższych oględzinach okazało się, że właśnie nadeszła pora na wymianę opony, którą to odłożyłem w czasie. Tak więc z nową tylną oponą ruszyłem dalej. Za Gołdapią stanąłem przed trudnym wyborem czy jechać dalej asfaltem omijając większość Puszczy Romnickiej, czy zapuścić się w głąb niej, by ujrzeć cuda o których sporo czytałem. Zdecydowałem się jednak wybrać wygodniejszą, asfaltową drogę, a puszczę i tak zobaczyłem. Jeszcze zanim ostatecznie wyjechałem z puszczy Romnickej, teren począł niemiłosiernie falować i kosztowało mnie niemało wysiłku pokonywanie kolejnych wzniesień Gór Sudawskich. Po drodze minąłem jeszcze trójstyk granic, w którym graniczą ze sobą Polska, Rosja i Litwa. Następnie osiągnąłem Wiżajny, które mnie oczarowały swoim urokiem, babką ziemniaczaną, kartaczami oraz serdecznością gospodarzy, gospodarstwa agroturystycznego Burniszki 7, w którym rozbiłem się namiotem na kolejną noc. Gdy obudziłem się trochę zmarznięty rankiem, postanowiłem zajechać na Litwę i lekkim łukiem powrócić do Polski. Tak też zrobiłem, po czym skierowałem się do Suwałk by zakończyć tam swoją przygodę rowerową z północnymi rubieżami Rzeczypospolitej. Wspominając teraz moją wyprawę wiem już, że jak dotąd żaden rejon naszego, pięknego kraju, tak mnie nie zachwycił, jak właśnie opisane tu tereny, jestem pewny że będę tam wracał jeszcze niejednokrotnie.

Północnymi kresami do Litwy at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

Brak komentarzy: