Wreszcie udało się zebrać rodzinkę i zabrać ją na dłuższą rowerową włóczęgę, a co najważniejsze, wszyscy byli z tego powodu zadowoleni. Podstawową zasadą, która nam przyświecała podczas tej podróży, był całkowity brak ciśnienia. To znaczy że tempo było iście spacerowe, ilość przejechanych kilometrów również nie imponuje, ale za to było zwiedzanie, spożywanie w restauracjach i pełen relaks i luz.
Tradycyjnie już, by nie tracić czasu na dojeżdżanie rowerami do zaplanowanego miejsca startu, to jest Elbląga, przybywamy tam pociągiem, a konkretnie trzema. SKMką do Gdyni Chyloni, następnie TLK do Tczewa i znów po przesiadce w kolejny TLK do Elbląga. Okazuje się, że SKM już nie jeździ do Tczewa jak to kiedyś było, dlatego nasze dotarcie na miejsce tak się przedłużyło. Na miejscu jesteśmy około 12:30 i choć nie mamy jeszcze przejechane ani kilometra, już mamy pierwszą awarię. Przy przesiadaniu się w pośpiechu w Tczewie, starsza córka uderza tylnym bardziej obciążonym kołem w krawędź schodów wagonu i rozcina dętkę. Jeszcze w pociągu z Tczewa do Elbląga wyciągam sprzęt z sakwy to znaczy dwie dętki, łatki, klej i zaczynam przymierzać się do naprawy. Wyjmuję zepsutą dętkę, pompuję lekko nową by sprawdzić jej szczelność i ... "Zonk" moja zapasówka jeździła ze mną tak długo, że zdążyła się przetrzeć. Biorę drugą ale ta ma inny wentyl i nie będzie pasować, biorę łatki i klej, a tu okazuje się, że klej od zeszłego roku zdążył zaschnąć. No nic tylko usiąść i płakać ;-) Aż mi wstyd przed rodzinką że ja zawsze taki przygotowany na wszystko, okazałem się jednak nieprzygotowany. Składam wszystko do "kupy" i pierwszym etapem naszej podróży rowerowej zostaje sklep rowerowy, który musimy odnaleźć w Elblągu. Szczęściem w nieszczęściu okazuje się, że sklep jest dosłownie w budynku dworca (już mi się podoba ten Elbląg). Naprawa wraz z wszystkimi czynnościami, trwa około pół godziny. Jest okropny upał, więc przeprowadzam serwis rowerów w cieniu i nim kończę dzieci już zaczynają narzekać na głód. Przełykam swoje ambicje podróżnicze, czy też chowam je głębiej w sakwę i ruszamy do pierwszej napotkanej pizzerni. Ostatecznie około 14:00 wyruszamy wreszcie i kierujemy się początkowo na zachód, a później na południe. Gdy wreszcie opuszczamy zatłoczony Elbląg jesteśmy raczej szczęśliwi. Jest dość parno i zanosi się chyba na burzę, przemieszczanie się na rowerze w tym upale, przynosi ulgę bo gdy tylko się zatrzymujemy, zaczynamy spływać potem. Jedziemy sobie dobrej jakości asfaltem przez Raczki Elbląskie, w których usytuowana jest najniższa depresja w Polsce. Odwiedzamy też symboliczne miejsce z tablicą informującą o tym fakcie, ale nie da się zbyt długo wytrzymać na palącym słońcu, dlatego ruszamy w dalszą podróż.
Żuławy to idealne chyba miejsce do podróżowania dla mniej wprawnych rowerzystów, a to za sprawą tego że są po prostu płaskie jak stół. Mojej grupce rozochoconej prostą drogą i lekkością pedałowania poprawiają się humory. Burza wisi jednak w powietrzu i w miejscowości Krzewsk, postanawiamy schronić się na terenie remizy Ochotniczej Straży Pożarnej pod wiatą ze stołem i ławkami, i przeczekać tu nadciągającą burzę. Później się okazuje, że burza rzeczywiście przyszła ale nas jakoś ominęła, co oczywiście nie przeszkadza starszym uczestnikom wyprawy wypić kawkę. Młodsi uczestnicy mają również udział w tym wydarzeniu, gdyż zostają wysłani do gospodarza z butelką po wodę, po chwili wracają z pełną butelką nowej nieotwartej wody gazowanej "Mazurska Rosa". Postanawiamy, że będziemy ich już zawsze posyłać po wodę a może i po inne dobrodziejstwa ;-)
Gdy burza przechodzi a świadczą o niej tylko odległe grzmoty i straż pożarna jeżdżąca na sygnale, wyruszamy w dalszą drogę.
Dalej mijamy Nowe Dolno z ładnym domem podcieniowym i starym nitowanym mostem nad kanałem.
W Starym Dolnie skręcamy w prawo by dojechać do Świętego Gaju. Jest to dość znana miejscowość, głównie za sprawą Świętego Wojciecha, pierwszego polskiego męczennika, który podczas ewangelizacji miejscowych ludów, został przez nich zamordowany, a ciało jego zostało później wykupione przez Bolesława Chrobrego od Prusów za złoto ważące tyle co ono samo. Za Świętym Gajem niestety kończy się nasza sielanka rowerowa po płaskim gdyż skręcamy w kierunku Kwietniewa i opuszczamy płaskie Żuławy.
Po drodze w lesie mijamy jeszcze miejsce gdzie znajdował się gród i po wyjechaniu na otwartą przestrzeń roztacza się przed nami ładny widok na Kwietniewo i stary kościół z XIV wieku. W Kwietniewie uświadamiamy sobie że robi się już dość późno i należałoby rozpocząć poszukiwanie noclegu. Wyruszamy więc w kierunku Kanału Elbląskiego,
coś mi mówi że tam trafimy na jakieś pole biwakowe. Po dotarciu na miejsce i po rozmowie z miłymi młodymi osobami okazuje się że w pobliżu zlokalizowane jest pole kempingowe przy pochylni "Buczyniec". Dojeżdżamy tam już trochę zmęczeni, ale zadowoleni z siebie i przebytego dystansu, który wyniósł 52 km. Pole całkowicie nas zaskoczyło w sensie pozytywnym, bo zostało wyposażone w wodę, sanitariaty, toalety, wiaty ze stołami, oświetlenie, miejsca ogniskowe, boisko, zieloną trawkę. Na dodatek okazało się, że korzystanie z wszystkich tych dobrodziejstw jest za darmo. Szybko się rozbiliśmy i zjedliśmy kolację, a gdy nie byliśmy już w stanie znieść chmar komarów, poszliśmy spać do namiotu. Noc była bardzo ciepła i spokojna, choć nad ranem trochę popadał deszcz.
Ranek wstał słoneczny ale na szczęście już nie tak ciepły.
szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym ciekawym miejscem na naszej drodze była wieś Drulity, gdzie znajduje się bardzo ciekawy pałac wraz z zabudowaniami gospodarczymi, wielkość tej posiadłości robi wrażenie, choć już mniej pozytywne wrażenie robi obraz zniszczeń powstałych po upadku ustroju socjalistycznego. Na szczęście sporo tego typu obiektów przechodzi w ręce prywatne i tak też stało się z tym obiektem, co na nasze nieszczęście poskutkowało przepędzeniem nas z terenu posiadłości.
Ogólnie wędrując przez Warmię, odniosłem wrażenie, że 90% właścicieli starych, ceglanych zbudowań, kompletnie nie dba o nie, tak jakby nie czuli się tu w pełni właścicielami posiadanych dóbr. Dopóki coś stoi to służy ale gdy tylko coś się z budynkiem zaczyna dziać to się go porzuca i pozwala by popadł w ruinę. Być może oceniam to niesprawiedliwie, być może wynika to z biedy lub innych czynników lecz na pewno sprawia to przygnębiające wrażenie. Tak samo zresztą jak rzesze turystów zza zachodniej granicy i dzieciaki biegające za nami i wołające: "butem w mordę" co jest nawiązaniem do niemieckiego pozdrowienia: "guten Morgen" ;-)
Dalej przejechaliśmy przez Maszewo, gdzie mieliśmy pierwsze spotkanie z moim nawigacyjnym utrapieniem czyli Drogą Krajową nr 7, którą im bliżej Ostródy, ciężko było nam omijać, tak samo zresztą jak inne drogi krajowe.
Następną wsią z ciekawą historią i budynkami była wieś Sambród, gdzie stoi ciekawy kościół filialny, jak głosi napis na tablicy, kościół znalazł miejsce w skrzydle niedokończonego pałacu, drugie zaś skrzydło służy jako budynek mieszkalny i w istocie oba budynki wyglądają prawie identycznie.
Gdy docieraliśmy do Morąga była już pora obiadowa i wszystkim kiszki marsza grały, dlatego zamiast, a może raczej zwiedzając miasto, szukaliśmy dobrej i taniej restauracji gdzie można by zjeść coś więcej niż tylko frytki i hamburgery. Miejsce takie znaleźliśmy w restauracji "Park". Jeszcze dziś na myśl o misie z pierogami, moje ślinianki zaczynają pracować trochę zbyt intensywnie.
Kontynuowaliśmy podróż w kierunku południowym gdyż miałem zamiar dotrzeć w okolice Ostródy, bo tam na mapie zaznaczono kolejny kemping. Najpierw jednak na naszej trasie znajdowało się jezioro Szeląg Wielki i do niego również zmierzaliśmy z premedytacją i nadzieją że się w nim wykąpiemy. Niestety gdy już dotarliśmy do jego brzegu, ujrzeliśmy tabliczkę z napisem "własność prywatna, wstęp wzbroniony". Gdzie te czasy, gdy można się było wykąpać w każdym jeziorze, poleżeć na każdej łące i jeść jagody prosto z krzaczka w każdym lesie?
Okazało się także, że droga wojewódzka nr 530 jest dla rowerzysty na tyle niebezpieczna, że postanowiłem nie ryzykować życia rodziny i swojego,
dlatego uciekliśmy w las w pierwszą przecinkę biegnącą prostopadle do rzeczonej drogi. Niestety decyzja ta sprawiła, że jednej z uczestniczek, podczas jazdy drogą leśną, wkręciła się gałąź w przerzutkę, co znowu poskutkowało zmieleniem całego haka z przerzutką pomiędzy szprychami. I w taki to oto sposób, mając do dyspozycji kluczyk francuski, zestaw imbusów, scyzoryk, patyki, kamienie i towarzyszące nam komary, zostało przede mną postawione niełatwe zadanie usprawnienia roweru mojej młodszej córki. Początkowo pomyślałem o skróceniu łańcucha przy pomocy rozkówki która była w zestawie imbusów i zrobienia napędu z pominięciem przerzutek, ale z doświadczenia wiem, że w takim napędzie co chwilę spadałby łańcuch, dlatego po dłuższym zastanowieniu postanowiłem wyprostować przerzutkę, pęknięte kółko zębate okazało się mieć ożebrowanie, które przy pomocy scyzoryka i talentu rzeźbiarskiego zamieniłem w mniejsze kółko zębate i już po około godzinie rower znów był gotów do drogi, a przynajmniej by dojechać nim do najbliższego sklepu rowerowego.
Chcąc nie chcąc musieliśmy w końcu wyjechać na koszmarnie ruchliwą drogę nr 530, a co gorsza następnie na jeszcze koszmarniejszą DK nr 7. Było nam to nie w smak gdyż jeszcze dojeżdżając do Morąga drogą nr 519, przeżyliśmy mrożące krew w żyłach chwile gdy ciężki TIR rozpoczął nas wyprzedzać pomimo, że z naprzeciwka jechał drugi TIR, skończyło się na ogólnym trąbieniu na siebie, niestety my mogliśmy ewentualnie zadzwonić naszymi dzwonkami rowerowymi.
Siódemka okazała się jednak lepsza gdyż posiadała chociaż pobocze, mimo to i tak w końcu uciekliśmy w las, by w końcu dotrzeć do Ośrodka Wypoczynkowego "Bajka", gdzie rzeczywiście było jak w bajce i gdzie zamieszkaliśmy sobie na jedną noc w drewnianym domku ale za to z wszelkimi wygodami. Dzień zamknął się dystansem około 54 km.
Następny dzień rozpoczęliśmy od podróży do Ostródy by w najbliższym sklepie rowerowym dokonać niezbędnych napraw. Niestety nie znalazłem dokładnie takiej przerzutki jak trzeba, dlatego musiałem przysposobić inną, co znów wiązało się określonymi problemami przy braku stosownych narzędzi. Każdy kto kiedyś próbował, w sensowny i w miarę równy sposób przeciąć pancerz od linki, ten wie o czym piszę. No ale w końcu po około 1,5 godziny się udało i ruszyliśmy dalej. Z Ostródy wyprowadziła nas ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż DK nr 16, niestety tak jak się obawiałem sielanka nie trwała długo i przenieśliśmy się najpierw na szlak rowerowy biegnący chyba po nasypie kolejowym, a następnie drogami które nijak nie chciały prowadzić w kierunku, w którym bym chciał, dlatego ponownie znaleźliśmy się na siódemce, ale na szczęście szybko ją opuściliśmy i pojechaliśmy w kierunku Idzbarka, by po chwili skręcić w kierunku wschodnim. W lasach, nad jeziorem "Szeląg Mały" spotkała nas po raz pierwszy i ostatni naprawdę kiepska pogoda. Zaczęło padać, na początku dość ulewnie, a następnie siąpiło przez ponad godzinę, do tego doszły piaszczyste i górzyste leśne drogi, co sprawiło, że wszyscy poczuliśmy spadek morale. Na szczęście gdy docieraliśmy do miejscowości Biesal, wyjrzało już słońce i zaczęło suszyć nasze mokre ciuchy oraz rozgrzewać wychłodzoną atmosferę w naszej grupie.
Zatrzymaliśmy się też przy okazji na stacji kolejowej by sprawdzić czy jeżdżą stąd pociągi do Gdyni, gdyż następnego dnia mieliśmy zaplanowany powrót do domu. Okazało się, że pociągi jeżdżą przez Biesal, ale stacja była dawno zamknięta, więc nie było kogo dopytać o szczegóły, a poza tym w okolicy nie było nigdzie żadnego pola namiotowego gdzie można by doczekać ranka, najbliższe zaznaczone na mapie znajdowało się w OLsztynie, tam też się skierowaliśmy.
Po drodze postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Gietrzwałd, gdzie najpierw posililiśmy swe ciała w barze "fast food" bo w "Warmińskiej Gospodzie" nie mieli już żeberek w kapuście jakich zażądaliśmy. Następnie posililiśmy swe dusze w sanktuarium Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, do której pielgrzymują wszyscy okoliczni mieszkańcy i nie tylko. Gietrzwałd zasłynął wśród Polaków w 1877 roku kiedy to Matka Boska ukazała się dwóm małym dziewczynkom i przemówiła do nich po Polsku, a język ten w tym czasie był na ziemiach pruskich zakazany.
Wyjeżdżamy ze wsi w kierunku południowo - wschodnim, mijamy kolejne wioski: Łajsy, Cegłowo, Unieszewo oraz bardzo zadbany Sząbruk z ładnym starym kościołem z XV wieku.
Za Sząbrukiem nasza grupa zaczyna odczuwać już coraz bardziej skutki zmęczenia, wieloma godzinami spędzonymi na siodełku, a do Olsztyna w zasadzie nie jest tak daleko bo raptem 10 km, ale gdyby jechać tam samochodem, bo rowerem to całkiem inna bajka, trzeba unikać ruchliwych "krajówek" by nie dać się zabić. Gdy w końcu poprzez Bartąg i przeciąwszy rzekę Łynę docieramy do przedmieścia Olsztyna, czujemy wielką ulgę, choć to jeszcze nie koniec wędrówki bo czeka nas jeszcze przejazd przez cały Olsztyn, niespójnymi i złymi ścieżkami rowerowymi oraz ruchliwymi drogami aż nad jezioro Ukiel, gdzie znajduje się miejskie pole kempingowe z wszystkimi wygodami, choć już nie za darmo jak to było w Buczyńcu. Dzień zamykamy z najdłuższym do tej pory dystansem bo ponad 70 km.
Poranek wita nas chłodny i wietrzny, wszystko wskazuje że dobra pogoda jaką do tej pory mieliśmy odchodzi w zapomnienie, choć jeszcze od czasu do czasu pokazuje się słońce. Pakujemy się i wracamy do Olsztyna by zabukować sobie bilety na pociąg do Gdyni, oraz w miarę możliwości pozwiedzać jeszcze Olsztyn, który po przespanej nocy i dobrym wypoczynku, okazuje się być pięknym miastem a ścieżki rowerowe już wcale nie wydają się takie niewygodne. Pociąg mamy o godzinie 13:46, co najważniejsze dowiadujemy się że podstawiają go około pół godziny przed odjazdem, więc będzie można sobie spokojnie znaleźć miejsce i zapakować się z tobołami.
Zwiedzanie Olsztyna przebiega dość sprawnie, kupowanie pamiątek, fotografowanie no i szybki obiad znów w "szmelc foodzie" ale co tam rowerzystom wolno, bo i tak to spalimy. Po trzynastej wracamy na dworzec, okazuje się że pociąg już stoi, więc zmierzamy na peron, do wagonu z miejscami dla rowerów. Czytam tabliczkę na pociągu a tu proszę pociąg będzie przejeżdżał przez nasze Wejherowo, czyli jak to mówią rowerzyście zawsze wiatr w plecy.
Tak kończy się nasza rodzinna wyprawa przez "śródziemie", pełni wrażeń i ciekawych doświadczeń po około 4 godzinach wysiadamy triumfalnie w Wejherowie i wracamy do domu. Mam nadzieję, a w zasadzie jestem pewny, że dzieci będą miło wspominać tą wycieczkę i gdy już dorosną, być może same ze swymi dziećmi będą zwiedzać nasz piękny kraj z wysokości siodełka rowerowego.
Podróż przez "Śródziemie" at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz