Choć i ten dzień jak i poprzedni będzie wyjątkowo skromny jeśli chodzi o zdjęcia.
Tego dnia bardziej skupiliśmy się na samej jeździe i kontestowaniu podróży, podziwianiu mijanych krajobrazów oraz wymyślaniu ciekawej trasy. Ważne dla mnie tego dnia było również aby dostać się już jak najbliżej domu i by następnego dnia dojechać już do końca i zamknąć tą szaloną pętlę wokół Polski. Po drodze mamy jedną sporą przeszkodę do pokonania, a mianowicie poligon w Jarosławcu, niestety na przejazd przez poligon trzeba mieć specjalną przepustkę której nie posiadamy i nie pomaga tu żadne tłumaczenie i machanie wartownikowi legitymacją emeryta wojskowego. Musimy odbić na południe i ominąć sporym łukiem poligon, dlatego dzisiejsza trasa będzie trochę pokręcona, raz będziemy się zbliżać do Bałtyku a raz się od niego oddalać.
Przejeżdżamy przez Ustkę, Rowy a za jeziorem Gardno stwierdzam, że dłużej nie ma sensu kręcić po jakiś podrzędnych ścieżkach tudzież piaszczystych drogach i niejako wbrew Michałowi, który lubuje się właśnie w takich klimatach poza cywilizacyjnych, postanawiam zjechać na asfalt drogi nr 213. Zbliżą się już wieczór więc mam nadzieję, że ruch na drodze będzie malał. Nim jeszcze dotrzemy do szosy, spotykamy turystów rowerowych jadących po trasie wzdłuż wybrzeża, od słowa do słowa, opowiadam im w końcu co robię, ile drogi za mną, widzę że są w lekkim szoku. Dzięki temu spotkaniu dociera do mnie wreszcie świadomość, czego dokonałem.
Czas na asfalcie wśród pędzących samochodów okropnie się dłuży i jazda taka jest wyjątkowo upierdliwa, ale dzięki temu możemy się w miarę szybko i sprawnie przemieszczać w czasie i przestrzeni. Tak jedziemy aż w końcu dopada nas wieczór, zbyt późno zaczynamy się rozglądać za noclegiem, bo wkrótce jedziemy już w pełnej ciemności. Postanawiam że nie ma sensu się rozbijać w przydrożnym rowie, lepiej jest dokonać ostatniego wysiłku tego dnia i podjechać w dobrze nam znane miejsce, a znajdujące się już kilkadziesiąt km od mojego domu, czyli nad jezioro Choczewskie. Jedziemy już bardzo długo, wieczór już dawno zmienił się w noc, ruch samochodów całkowicie ustał jest cicho i jakoś mrocznie, opowiadamy sobie podczas jazdy różne straszne historie, o duchach i innych strachach. Na jednej z długich prostych mijamy jakąś starą ruinę domu, gdy nagle w oddali pojawia się ciemny autobus, który poczyna zbliżać się do nas ze sporą prędkością, gdy już jest w zasięgu mojego wzroku, odczytuję jego numer i nazwę miejscowości: nr 666 Hel. Autobus nas mija, a my spoglądamy na siebie ze zdziwieniem. Myślę sobie: "Żart jakiś czy co?", ale później się dowiaduję że taki autobus faktycznie kursował.
Docieramy w końcu około północy do jeziora i szybko się rozbijamy, a następnie wykończeni kładziemy się spać.
Dystans pokonany tego dnia to aż 184 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz