Tego dnia znowu niezbyt chętnie sięgam po aparat, choć tym razem nie z powodu niesprzyjającej pogody, lecz z powodu powszedniości widoków jakie mi się malują przed oczami, nic na to nie poradzę, że mieszkam nad morzem i na morzu spędziłem pół życia, więc jest ono dla mnie jakby odczarowane. Ten dzień jest wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, a mianowicie naprzeciw mnie, z Wejherowa wyruszył z odsieczą, mój najlepszy kumpel i najwierniejszy towarzysz moich wielu szalonych i tych jak najbardziej zwyczajnych wędrówek. Gdy ja odwiedzam jeszcze dom wczasowy mojej ciotki w Mrzeżynie, który już w tej chwili nie jest w rękach mojej rodziny, Michał wysiada z pociągu w Kołobrzegu i wyrusza mi na przeciw. Spotykamy się w Dźwirzynie i zasiadamy do wspólnego obiadu przy wędzonej makreli.
To spotkanie jest dla mnie wyjątkowo radosną chwilą, bardzo się cieszę, że wtedy Michałowi chciało się wyjechać ku mnie i doprowadzić mnie w swoim towarzystwie do domu. Michał zresztą od początku tej wyprawy mocno mi kibicował, w swoim domu w centralnym miejscu domu zawisła mapa Polski, na której Michał na bieżąco zaznaczał trasę zgodnie z moimi raportami.
Towarzystwo było mi już wtedy bardzo potrzebne, gdyż 23 dni samotnej podróży, odcisnęły swoje piętno na mojej głowie. Do tego stopnia, że gdy później rozmawialiśmy z Michałem już na spokojnie, po wyprawie, powiedział że gdy mnie zobaczył i spojrzał w moje oczy, to zobaczył w nich szaleństwo. Zapytacie, a cóż ja takiego wielkiego zrobiłem? Wszak to tylko 23 dni na rowerze, sam czytałem o ludziach, którzy spędzali na siodełku całe lata, jak na przykład Kazimierz Nowak, który w latach dwudziestych ubiegłego wieku, przejechał cały kontynent afrykański dwukrotnie i dał radę.
Każdy ma swoją określoną wytrzymałość, są ludzie stworzeni do samotnych wypraw, którzy mają ku temu predyspozycje, ja do nich nie należę. Dla mnie ta wyprawa była moim maksimum, a w zasadzie to nawet przekroczeniem własnych możliwości psychicznych, więc proszę o łagodną ocenę. Zawsze powtarzam, że są rzeczy na tym świecie, których nie zrozumiemy, dopóki sami ich nie doświadczymy.
Dalej przebijamy się już wspólnie przez zatłoczone wybrzeże, mijamy Kołobrzeg i co pewien czas robimy sobie przerwy, podczas których mogę opowiadać różne historie, które mnie spotkały po drodze.
Walczymy tak aż do wieczora, by w końcu za Mielnem, między jeziorem Jamno i Bałtykiem rozbić się z namiotami na kempingu i spędzić wieczór przy "pigwówce" i wesołych gawędach, aż do późnego wieczora. Dystans przejechany to zaledwie 109 km, ale biorąc pod uwagę utrudnienia jakie były po drodze to i tak wynik jest niezły, za to następny dzień będzie "na bogato", ale o tym już w następnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz