niedziela, 2 sierpnia 2020

Polska dookoła - 07.07.2016 dzień dwudziesty trzeci, Dziwnówek - Mielno

Budzę się rano i ogarnia mnie dziwne nieokreślone uczucie. Z jednej strony jestem już jedną nogą w domu, a z drugiej mam jeszcze, jak to się mówi po kaszubsku: "sztek drogi". Nie zmienia to oczywiście faktu, że dom jest już w zasięgu wzroku, wstaję więc ochoczo i rozpoczynam zwykłą poranną "kręciołę": kawka, śniadanko, zwijanie namiotu, pakowanie sakw i załadunek na rower. Nad głową słyszę silny wiatr hulający pośród sosen, mimo to co pewien czas pojawia się słońce, dobra wiadomość jest taka, że wieje z zachodu, jak zresztą przez 80% czasu na wybrzeżu, w związku z tym będzie mi się dobrze jechało z takim sprzymierzeńcem. Jest apogeum sezonu więc ruch na drogach spory, na szczęście lub nieszczęście przy drodze często pojawiają się drogi dla rowerów. Czemu spytacie na nieszczęście? Ano jeśli droga dla rowerów jest zrobiona w odpowiednich standardach, jazda po niej jest czystą przyjemnością, gorzej gdy wykonana jest w standardzie lat dziewięćdziesiątych, typowym dla małych samorządów, czyli czerwony chodnik. O ile poza miejscowościami wypoczynkowymi to aż tak nie przeszkadza, to w momencie wjazdu  do miast, tam gdzie ludzie korzystają z tej infrastruktury w dowolny sposób to znaczy: chodzą, jeżdżą hulajnogami, jeżdżą wszystkim czym się da, dołóż do tego tysiące rowerzystów, a nawet parkujące samochody to przejazd dla mnie staje się piekłem i mordęgą. Przepycham się tak mozolnie aż za Trzęsacz, gdzie postanawiam skręcić na południowy wschód by dojechać do Trzebiatowa. W Trzebiatowie odwiedzam grób mej ciotki, która kiedyś mieszkała w Mrzeżynie, gdzie była przez całe życie naczelniczką poczty, a oprócz tego prowadziła też dom wczasowy. Przekonuję się też jak bardzo kibicuje mi cała rodzina, szwagier mój, który miał urlop postanowił przejechać się szlakiem latarń morskich w moim kierunku, niestety nie spotkaliśmy się, gdyż on musiał wracać a ja jeszcze tam nie dojechałem, ale zostawił mi kartkę na grobie ciotki z pozdrowieniami dla mnie. Z Mrzeżynem wiąże się dla mnie wiele wspaniałych wspomnień gdyż jako dziecko spędziłem tam wiele cudownych chwil.




Tego dnia znowu niezbyt chętnie sięgam po aparat, choć tym razem nie z powodu niesprzyjającej pogody, lecz z powodu powszedniości widoków jakie mi się malują przed oczami, nic na to nie poradzę, że mieszkam nad morzem i na morzu spędziłem pół życia, więc jest ono dla mnie jakby odczarowane. Ten dzień jest wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, a mianowicie naprzeciw mnie, z Wejherowa wyruszył z odsieczą, mój najlepszy kumpel i najwierniejszy towarzysz moich wielu szalonych i tych jak najbardziej zwyczajnych wędrówek. Gdy ja odwiedzam jeszcze dom wczasowy mojej ciotki w Mrzeżynie, który już w tej chwili nie jest w rękach mojej rodziny, Michał wysiada z pociągu w Kołobrzegu i wyrusza mi na przeciw. Spotykamy się w Dźwirzynie i zasiadamy do wspólnego obiadu przy wędzonej makreli.



To spotkanie jest dla mnie wyjątkowo radosną chwilą, bardzo się cieszę, że wtedy Michałowi chciało się wyjechać ku mnie i doprowadzić mnie w swoim towarzystwie do domu. Michał zresztą od początku tej wyprawy mocno mi kibicował, w swoim domu w centralnym miejscu domu zawisła mapa Polski, na której Michał na bieżąco zaznaczał trasę zgodnie z moimi raportami. 
Towarzystwo było mi już wtedy bardzo potrzebne, gdyż 23 dni samotnej podróży, odcisnęły swoje piętno na mojej głowie. Do tego stopnia, że gdy później rozmawialiśmy z Michałem już na spokojnie, po wyprawie, powiedział że gdy mnie zobaczył i spojrzał w moje oczy, to zobaczył w nich szaleństwo. Zapytacie, a cóż ja takiego wielkiego zrobiłem? Wszak to tylko 23 dni na rowerze, sam czytałem o ludziach, którzy spędzali na siodełku całe lata, jak na przykład Kazimierz Nowak, który w latach dwudziestych ubiegłego wieku, przejechał cały kontynent afrykański dwukrotnie i dał radę. 
Każdy ma swoją określoną wytrzymałość, są ludzie stworzeni do samotnych wypraw, którzy mają ku temu predyspozycje, ja do nich nie należę. Dla mnie ta wyprawa była moim maksimum, a w zasadzie to nawet przekroczeniem własnych możliwości psychicznych, więc proszę o łagodną ocenę. Zawsze powtarzam, że są rzeczy na tym świecie, których nie zrozumiemy, dopóki sami ich nie doświadczymy. 
Dalej przebijamy się już wspólnie przez zatłoczone wybrzeże, mijamy Kołobrzeg i co pewien czas robimy sobie przerwy, podczas których mogę opowiadać różne historie, które mnie spotkały po drodze.





Walczymy tak aż do wieczora, by w końcu za Mielnem, między jeziorem Jamno i Bałtykiem rozbić się z namiotami na kempingu i spędzić wieczór przy "pigwówce" i wesołych gawędach, aż do późnego wieczora. Dystans przejechany to zaledwie 109 km, ale biorąc pod uwagę utrudnienia jakie były po drodze to i tak wynik jest niezły, za to następny dzień będzie "na bogato", ale o tym już w następnym odcinku.



Brak komentarzy: