Nie zmienia to oczywiście faktu, że spędziłem wyjątkowo miło wieczór, a później mogłem się oporządzić, wykąpać pod prysznicem i wyspać jak człowiek.
Dlatego wstaję rano rześki i wyspany, piję poranną kawkę i coś tam zjadam na śniadanko. Skończywszy wszystkie typowe dla podróżnika rowerowego, poranne czynności, wyruszam drogą którą tu przybyłem, lecz tym razem w kierunku sklepu rowerowego, choć trochę mnie kusi by przyoszczędzić bo opona ma się całkiem dobrze i powietrze trzyma, wiem jednak że byłoby to skrajną głupotą nie skorzystać z bliskości sklepu.
W sklepie nie dysponują niestety żadnymi markowymi oponami, ale z drugiej strony ta markowa, którą miałem do tej pory nie wytrzymała próby szkła. Biorę więc to co jest i nie wybrzydzam, dokładam jeszcze pompkę, bo moja dotychczasowa zaczęła już szwankować oraz odbudowuję zapas dętki i po kolejnej miłej rozmowie tym razem ze sprzedawcami, biorę się za wymianę pękniętej opony. Jak się okazało opona założona na koło wtedy, przetrwała do dziś i w zasadzie przeżyła nawet rower.
Rzepin okazuje się być niewielką ale urokliwą mieściną, z licznymi reliktami przeszłości, tej dalszej jak i bliższej.
Jadąc drogą wojewódzką nr 139 w kierunku północno-zachodnim w naturalny sposób trafiam w końcu na drogę krajową nr 31, na której spotyka mnie jedno z najniebezpieczniejszych zdarzeń podczas całej mojej podróży.
Do tej pory raczej starałem się unikać takich głównych dróg, właśnie ze względu na niebezpieczeństwo czyhające pośród rozpędzonych samochodów. Czy to ze względu na brak innej opcji w pobliżu granicy, czy to za sprawą osłabionej czujności pod wpływem uprzejmości kierowców, jechałem dalej śmiało i ochoczo nie zważając na brak poboczy.
W pewnym momencie zauważyłem jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy z prędkością około 90 km/h, którego począł wyprzedzać inny samochód z dużo większą prędkością, całkowicie nie zważając na fakt że nie mam gdzie uciec przed nim. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Odsunąłem się do krawędzi drogi najbliżej jak potrafiłem, wyprzedzający przeleciał koło mnie na centymetry, nie dość tego, podmuch wiatru od prędkości i samochodu ciężarowego, sprawił że spod samochodu, który prawie się o mnie otarł, oderwała się osłona spod silnika i lotem koszącym otarła się o moją głowę.
Odjechałem kawałek a następnie przelazłem z rowerem na drugą stronę rowu i usiadłem na jego krawędzi. Długo zajęło mi poskładanie myśli i przekonanie samego siebie, że powinienem jednak dalej kontynuować wyprawę. Na szczęście za Kostrzynem nad Odrą miałem zjechać z tej drogi, na taką mniej uczęszczaną.
Często się zastanawiam co kieruje takimi ludźmi, co sprawia że jesteśmy gotowi zaryzykować czyjeś życie w imię swojego bezsensownego pośpiechu i w zasadzie żadne mądre wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Każdemu zdarza się popełniać błędy na drodze, mi również, ale wiem że liczba tych błędów i ich skutki, rośną wprost proporcjonalnie do prędkości z jaką się poruszamy. Od tamtego wydarzenia i jeszcze kilku innych w swoim życiu, stałem się najbardziej znienawidzonym typem kierowców, pośród naszych rodzimych "zapyrdalaczy", bo jeżdżąc samochodem po drogach, stosuję się do ograniczeń prędkości, fakt spotykam się z wieloma przejawami uznania, ludzie gestykulują, czasami machają lub pokazują jakieś gesty... No trudno, mam zamiar wytrwać w swoim postanowieniu.
Dojeżdżając do przeprawy przez rzekę Wartę i Kostrzyna, mijam bardzo ciekawe miejsce, z którego sobie wtedy nie zdawałem sprawy, być może będąc jeszcze pod wpływem endorfin z powodu ocalenia, a może po prostu z nieświadomości. Dopiero niedawno zacząłem oglądać na Youtube serię filmów o starym mieście Kostrzyn, które zostało w 1945 roku całkowicie zrównane z ziemią, a obecnie jego skarby są wydobywane przez grupę eksploracyjną i są swego rodzaju kapsułami czasu zamkniętymi na kilkadziesiąt lat pod ziemią.
W Kostrzyniu zjeżdżam z krajowej 31 w kierunku zachodnim i dalej już podążam spokojniejszą drogą wzdłuż Odry, by po jakimś czasie za miejscowością Kaleńsko zatopić się w głębokim lesie. Następnie przejeżdżam przez Namyślin i dojeżdżam do Kłosina, zagubionego gdzieś pomiędzy lasami i polami pełnymi złocących się w słońcu kłosów. W Kłosinie zatrzymuję się przy sklepie i zakupuję sobie fasolkę po bretońsku i dwie buły. Nie chce mi się nawet tego odgrzewać i zjadam sobie na zimno, prosto ze słoika, siedząc na przystanku autobusowym. Zaczepia mnie tam miejscowy, z którym ucinam sobie miłą pogawędkę. Pan bardzo mi się dziwi jak ja tu na ten koniec świata, do dziury zwanej Kłosinem, dotarłem, do tego jeszcze rowerem. Pocieszam go że podczas mojej podróży widziałem dużo większe dziury niż ta ich i ruszam dalej jadąc rzeczywiście drogą zapomnianą przez Boga i ludzi.
Co jakiś czas, spomiędzy drzew wychyla się ku mnie Odra pozwalając mi oglądać i podziwiać przepływające po niej jachty, stateczki i inne jednostki pływające.
Docieram też w końcu do miejsc pamięci narodowej i to zarówno związanych z nowszą jak i z dużo starszą historią. Są to Czelin, Gozdowice, Stare Łysogórki, Siekierki ze swoim potężnym cmentarzem żołnierzy Wojska Polskiego, a na koniec Cedynia gdzie we wczesnym średniowieczu rozegrała się jedna z większych bitew oręża polan.
Im dalej jadę na północ tym bliżej do końca dnia i odzywać się zaczyna naturalna o tej porze dnia potrzeba zakotwiczenia w możliwie bezpiecznym i komfortowym miejscu. Szukam w okolicznych lasach nad Odrą i nad samą rzeką, ale jak zwykle nie znajduję niczego ciekawego. W końcu w okolicach Widuchowa, postanawiam zapytać mojego wiernego towarzysza Garmina o jakąś agroturystykę, na co on prowadzi mnie w kierunku wschodnim. Wiąże się to z taką małą wspinaczką rowerową na koniec dnia, no ale cóż, jeśli ma być wygodnie, ciepło, sucho i czysto to trzeba się jeszcze pomęczyć. Po drodze mijam jedno jezioro, ale całkowicie zarośnięte po brzegach. Docieram w końcu do Lubicza i trochę jestem zły bo przejechałem dodatkowo około 6 km, a agroturystyki nie ma.
Z Lubiczem wiąże się kolejne niezwykłe spotkanie podczas tej podróży i nauka płynąca z powiedzenia: "Pozory mylą" oraz "nie oceniaj książki po okładce".
Zaczyna się już pomału ściemniać więc robię się nerwowy i lekko zdesperowany, bo jestem gdzieś pośród poPGRowskich pól w małej wiosce, a noclegu nie widać. Podjeżdżam dlatego pod sklep, gdzie grupka miejscowych, niezbyt trzeźwych i niedbale ubranych panów popija piwko. Zagaduję i pytam się o agroturystykę, w której mógłbym przenocować. Ktoś wskazuje mi kierunek wschodni i mówi że za kilkanaście kilometrów coś powinienem znaleźć, załamuję się. Jeden z panów swą aparycją nie budzący zaufania obserwuje mnie spode łba i widząc moją smutną minę, odzywa się i proponuje mi nocleg u siebie. Z jednej strony jest mi głupio odmówić, bo chłop chce dobrze, z drugiej strony kompletnie mu nie ufam, oczami wyobraźni już widzę jak szlachtuje mnie nożem w chlewiku lub ubija siekierką.
Całkowicie wbrew sobie zgadzam się pójść z panem na jego podwórko, które okazuje się być jeszcze bardziej przerażające niż sam właściciel. Wprowadza mnie do domu pokazując mi kanapę, na której będę mógł przenocować, z nim w pokoju. W myślach macham ręką, i myślę no trudno, jakoś to będzie. Ale wtedy pan się rozmyśla i zaczyna mi opowiadać, że tak właściwie to on jest w trakcie rozkręcania agroturystyki i część kwater ma już prawie ukończonych i mógłbym tam przenocować. Jest mi już wszystko jedno więc pozwalam się wyprowadzić na podwórze, gdzie kierujemy się do chlewików. Myślę sobie "no super, więc jednak tu zginę zaszlachtowany". Stajemy przed rozpadającymi się drzwiami od jednego z chlewików, pan szarpie za nie... a za nimi ukazują się piękne nowe drewniane drzwi, które otwierają się gładko by moim oczom ukazał się luksusowo wykończona kwatera, z kuchnią, łazienką i mini salonem. Nie mam więcej pytań. Zabieram swoje rzeczy z roweru i rozgaszczam się w pokoju. Okazuje się że niestety nie ma tam jeszcze podłączonej wody, dlatego właściciel miał opory by mnie tam od razu wprowadzić. Idziemy jeszcze do jego mamy w domu na przeciwko, gdzie biorę prysznic i zostaję nakarmiony. Gdy wracamy już do kwatery siadamy na ławce i gadamy prawie do rana. Człowiek ten, którego w pierwszym odruchu wziąłem za "menela", okazało się że jest wykształconym facetem, który w życiu robił już prawie wszystko. Handlował za granicą, budował jachty, a nawet miał kiedyś małą sieć sklepów w okolicznych miejscowościach. Teraz szukając kolejnej szansy w życiu, kupił to stare poniemieckie gospodarstwo kowala i postanowił rozkręcić tu agroturystykę, w międzyczasie zajmując się kowalstwem i produkcją kutych bram. A najśmieszniejsze, że pan nawet nie pije alkoholu, choć mu proponowałem bo miałem ze sobą dwa piwa z przeznaczeniem na wieczór.
I co? Nigdy nie dowierzajcie tylko swoim oczom.
Dystans przejechany tego dnia to około 150 km. Ależ to był dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz