Dzień osiemnasty natomiast rozpoczął się od startu spod jeziora Bielawa, które musiałem trochę okrążyć by wydostać się na drogę, choć na mapie wyglądało jakbym mógł po prostu pojechać na zachód.
Mijam też zabudowania starej fabryki bawełny, przez teren której wczoraj przejechałem. Od strony zbiornika wyglądają ciekawie aczkolwiek odrobinę żałośnie i smutno, ze względu na to że nie służą już celowi, dla jakiego zostały wybudowane.
Jadę teraz w okolicach gór Sowich, więc znowu muszę kombinować aby nie było zbyt trudno. Jakiś tam stopień podjazdów jest dla mnie do przyjęcia, ale nie mam ochoty zdobywać szczytów, dlatego jadę sobie spokojnie w kierunku północno-zachodnim, przejeżdżając przez Pieszyce, Lutomie Górną i Dolną, Bukartów, a Świdnicę omijając od południa by w końcu przejechać przez Świebodzice. W Dobromierzu natrafiam na bardzo ciekawą tablicę na betonowym słupie, która jakby sugeruje że kiedyś przebiegała tam granica. Jest tam godło z orłem bez korony oraz napis Rzeczpospolita Polska 1949. Powiem szczerze, że do dzisiaj nie mam pojęcia o co chodziło. To że w początkowej fazie odbudowy naszego kraju, mieliśmy takie godło i taką nazwę to wiedziałem, choćby ze starych monet, które zbieram. Ale skąd to się tam znalazło?
Za Dobromierzem znów zaczynam wspinaczkę i to tym razem jadąc po krajowej piątce, co bynajmniej nie należy do przyjemności. W dodatku zaczyna solidnie wiać w twarz, a jedynym plusem takiej sytuacji, jest gładki asfalt. W oddali widać już zamek w Bolkowie, a ja zaczynam mieć już dość pędzących samochodów.
Dlatego najpierw zajeżdżam do miejscowości, by za chwilę uciec w boczną drogę, w kierunku Pastewnika. Początkowo odczuwam ogromną ulgę z powodu, braku samochodów, ale za to ciężko walczę z coraz większą wichurą, by po chwili zacząć się wspinać pod naprawdę stromą górę. I tak to już jest, że biednemu rowerzyście zawsze wiatr w oczy i pod górkę.
Gdy w końcu docieram na szczyt, pchając ten swój majdan, bo nie jestem w stanie jechać, pod tak stromą górę, zaczyna jeszcze padać ulewny deszcz, a za moimi plecami rozpętuje się burza. Chowam się przed deszczem w opuszczonym ośrodku wczasowym na tej górze i przy okazji eksploruję z zaciekawieniem to miejsce.
Zjeżdżając w dół, mijam znów kilka ciekawych obiektów, jakiś zamek, jakąś basztę oraz drogowskaz na turkusowe jeziorka i od razu sobie przypominam naszą wycieczkę sprzed lat, gdy z Darkiem i Patrykiem wędrowaliśmy po Rudawach Janowickich i akurat tych jeziorek nie zobaczyliśmy. No cóż, również nie tym razem.
Wkrótce, czy mi się to podoba czy też nie znów trafiam na główną drogę, tym razem jest to krajowa trójka, którą coraz bardziej zbliżam się do Jeleniej Góry, a jak sama nazwa wskazuje miasto to raczej leży na górze. Po drodze jeszcze zjadam pyszny obiad z dwóch dań w przydrożnej restauracji, który ma mi poprawić podupadające morale. Dostaję także niezwykły telefon od bliskiej mi osoby, z bardzo radosną informacją, która niestety jeszcze podczas tej podróży, za kilka dni zmieni się w bardzo smutną, a wręcz tragiczną wiadomość. Nie mam już sił dalej jechać dlatego wyszukuję na moim garminie najbliższy kemping w Jeleniej Górze i tam wykończony rozbijam namiot i nocuję.
To był wyjątkowo męczący dzień, choć dystans przejechany tego dnia to tylko 90 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz