Dzień dwunasty wstał pięknym słońcem, które do mnie jednak dotarło z opóźnieniem ze względu na miejsce, w którym nocowałem czyli głęboka dolina. Co za tym idzie namiot musiałem spakować mokry od nocnej wilgoci, ciuchy moje również nie wyschły po wczorajszym praniu, ale tym się akurat kompletnie nie przejąłem bo dzień zapowiadał się równie upalny co wczoraj. Wstaję dosyć wcześnie bo koło 6:30 i rozpoczyna się zwykła codzienna rutyna. Ubieram się, szybka toaleta, poranna kawka, skromne śniadanko, a w międzyczasie zwijanie śpiwora i namiotu oraz pakowanie wszystkiego do sakw. Wreszcie sakwy zawisają na rowerze, kończę kawkę, sprawdzam czy wszystko mam, tankuję wodę do butelek. Ostatni łyk kawy, a nogi już niecierpliwie przebierają w miejscu, nie mogąc doczekać się kręcenia i transportowania tego całego majdanu w dal.
Myję kubek, chowam go do sakwy, rozglądam się jeszcze ostatni raz po okolicy. Właścicielka tego kempingu chyba jeszcze smacznie śpi bo jest parę minut po siódmej, nie mam zamiaru jej budzić by się pożegnać, nie czuję takiej potrzeby. Wciągam nosem świeże bieszczadzkie powietrze, wsiadam na rumaka i ruszam pod górkę, za sobą pozostawiając przespaną noc.
Kierunek Wetlina, a na początek podjazd pod tak zwane Bieszczadzkie Ciemności i parking z którego wychodzi żółty szlak do Chatki Puchatka. Serpentyny, na których przyszło mi wykonać zaprawę poranną, robią na mnie wrażenie. Rower chwilami staje dęba, a ja po raz kolejny cieszę się ze słusznej decyzji o zrzuceniu części balastu, choć teraz czasami czuję się tak jakby "nagi", bo nie mam ubrania na każdą okazję jak wcześniej. Kręcę pedałami jak młynkiem na najwyższym przełożeniu i mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Mijam ostre, kolejne zakręty, za którymi mogę z góry patrzeć na drogę, którą już przebyłem, w pewnym momencie wyprzedza mnie samochód, z którego ktoś coś do mnie krzyczy niezrozumiałego, a następnie wystawia przez otwarte okno kciuka podniesionego w górę. Buzia mi się uśmiecha, dla takich chwil właśnie człowiek się męczy. Takie chwile sprawiają że mam ochotę walczyć gdy czuję, że ktoś jednak mnie podziwia i docenia moją walkę.
Czuję smak zwycięstwa, małego bo małego, ale jednak zwycięstwa gdy docieram w końcu na szczyt. Nie pamiętam już teraz jaką dokładnie wysokość miało to wzniesienie, ale było to coś powyżej 900 m n.p.m. Po krótkim odpoczynku i podziwianiu widoków na Połoninę Caryńską, rozpoczynam bicie kilku rekordów w moim życiu...
Jeszcze nigdy w życiu nie zjeżdżałem tak długo z żadnej góry, a tym razem było tego około dwudziestu paru minut. Kolejnym rekordem pobitym tego dnia, jest rekord prędkości zjazdu na rowerze. Według GPSa osiągnąłem w pewnym momencie 64 km/h. Było to niesamowite przeżycie, pędzić z taką prędkością, objuczonym rowerem, nie zwalniając nawet na zakrętach. Był to chyba zresztą pierwszy raz kiedy świadomie złamałem ograniczenia prędkości ROWEREM.
Ani się nie obejrzałem, gdy znalazłem się kilkanaście kilometrów dalej w Cisnej przy stacji kolei bieszczadzkiej.
A dalej, no cóż, znowu podjazd. Ale już jakiś taki mniejszy, łagodniejszy, a może mi się tylko zdaje, może się już przyzwyczaiłem? Oddalam się od Bieszczad, a za moimi plecami rozpoczyna się burzowe widowisko. Wygląda to imponująco, choć wolę żeby mnie nie dogoniło, dlatego cisnę na pedały ile sił.
Wjeżdżam na teren Beskidu Niskiego, choć podśmiewam się z ironią z nazwy, jak bardzo jest myląca dla rowerzysty. W końcu udaje mi się uciec przed burzą, to jest jeden z tych dni, które określam mianem "dobrych", za dużo się nie dzieje, a ja stale i w miarę szybko zmieniam swe położenie, chłonąc kolejne krajobrazy i ciekawostki na mej drodze.
Sporych emocji jak zwykle dostarczają spotykani po drodze ludzie. Nie pamiętam już dokładnie czasu i miejsca, ale gdzieś tak około południa, zatrzymałem się pod drewnianą wiatą przystankową, by schronić się odrobinę przed palącym słońcem, wypić kawkę i zjeść drożdżówkę. Siedząc tak sobie i kontemplując, to co za mną i przede mną, nagle w dali zza zakrętu wyjechała dziwna postać na rowerze i poczęła się do mnie coraz bardziej zbliżać, umożliwiając mi dostrzeżenie więcej szczegółów. Wraz ze zbliżaniem się jej do mnie, moje oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej, myślę że w końcu wyglądały jak dwie latarnie, bo postać owa postanowiła się przy nich zatrzymać. Wyobraźcie sobie starszego pana, wyraźnie po siedemdziesiątce, na starym raczej byle jakim rowerze, z gołą klatą, chusteczką z zawiązanymi rogami na głowie, sakwami, namiotem na bagażniku oraz koszykiem na kierownicy, w którym siedział biały pudel.
Pan zatrzymawszy się koło mnie, wyjął pudla z koszyka mówiąc do niego: "no weź, pobiegaj sobie". Po czym wyjął miseczkę, wlał do niej wodę dla psa i zapytał czy może się przysiąść, bo upał dziś niemiłosierny. Oczywiście się zgodziłem, byłem potwornie ciekaw historii, która wiązała się z tym duetem. Historia oczywiście mnie nie zawiodła. Okazało się że pan jedzie ze Szczecina, jest emerytowanym marynarzem, któremu zmarła żona i został mu już tylko pudel, więc postanowił się z nim wybrać w podróż rowerem dookoła Polski, a teraz właśnie zmierza w kierunku Bieszczad. Czy to ze względu na moje ogromne zdziwienie, czy ze względu na to że byłoby to niegrzeczne, nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Szkoda, choć możecie mi wierzyć na słowo że takie osoby zdarzają się w naszym kraju i nie robią tego dla poklasku, nie pstrykają fotek na "fejsa" czy "insta" nie chwalą się przejechanymi kilometrami na "endo", one po prostu wychodzą z domu i jadą, chłonąc przygodę. Długo porozmawialiśmy, dowiedziałem się między innymi, gdzie nie nocować, które pola namiotowe omijać, bo ludzie niegrzeczni do tego stopnia, że pan musiał nawet użyć gazu pieprzowego, w obronie własnej. Ruszam dalej, wkrótce mijam Duklę, wyjątkową miejscowość z arcyciekawą i długą historią.
Przede mną też rozpościerają się już tereny Małopolski, na którą to jednakże wjadę dopiero jutro, gdyż ani się obejrzałem a dzień począł chylić się ku końcowi. Jadę więc ostatnią długą prostą i dziś postanawiam zanocować na dziko, pomny słów napotkanego wcześniej wędrowca.
Mijam miejscowość Samoklęski, która wywołuje u mnie uśmiech na twarzy. Następnie mijam Pielgrzymkę (w sensie miejscowość o tej nazwie), która tym razem wywołuje u mnie zadumę. Czas by w końcu zacząć rozglądać się po mapie za dogodnym miejscem na spoczynek. Odbijam w lewo, przejeżdżam przez strumień i wjeżdżam na łąkę pod lasem, wciętą pomiędzy zarośla i z dala od ludzi. Ogólnie miejsce mi się podoba, bo mogę się tam czuć bezpieczny i niewidoczny, choć trochę się boję czy nie zjawi się tu właściciel tej łąki i mnie nie pogoni. W końcu jednak zapada zmrok, a ja lokuję się w moim domku wsłuchując się już tylko w nocne odgłosy lasu i świerszcze na łące, zasypiam.
Tak to był dobry dzień, kilometry przejechane to około 130 km, a biorąc pod uwagę, że to jakby nie było w górach, to wynik jest zadowalający.
Jeszcze w kwestii technicznej. Otóż wcześniej mogłem tu wstawiać krótkie filmiki, które fajnie podkreślały nastrój tej podróży, niestety w między czasie google zrobiło aktualizację blogera i straciłem taką możliwość, no ale bloga w większości się czyta a nie ogląda, tak więc miłego czytania.