Choć góra Wielki Wierch wydaje się niepozorna i nieciekawa, to i tak chciałem ją zdobyć, a to ze względu na jej niedostępność, brak jakichkolwiek oznaczonych szlaków, ale przede wszystkim bardzo ciekawą historię związaną ze stacjonowaniem tam partyzantki. Przy okazji oczywiście urządziłem sobie małą wędrówkę po Beskidzie Wyspowym z noclegiem pod namiotem w Wiatrówkach.
Wystartowałem z Jurkowa - w zasadzie dla mnie nic ciekawego, gdyż niebieski szlak prowadzący przez Mogielicę nie stanowi dla mnie żadnej tajemnicy. Pogoda była wyjątkowo upalna i parna, także po kilkudziesięciu krokach byłem już cały mokry od potu. Na plecach dźwigałem plecak z namiotem, karimatą, śpiworem no i oczywiście zapasami wody i jedzenia. Na Mogielicę wchodziłem w zasadzie nie dlatego, że jakoś specjalnie tego pragnąłem, lecz dlatego że była niejako po drodze, mogłem oczywiście ją ominąć bokiem, no ale skoro już szedłem to dlaczego nie miałbym odwiedzić starej damy? Zanim dotarłem na szczyt przyłączyło się do mnie stado much jakieś na oko 200 sztuk, choć początkowo strasznie mnie irytowały, z czasem się do nich przyzwyczaiłem, a nawet zacząłem z nimi gawędzić ;-) W okolicach Cyrli dopadła mnie ogromna burza, niestety nie zdążyłem dotrzeć do zabudowań i zmuszony byłem przeczekać ją siedząc pod peleryną. Każdy kto kiedyś przeżył burzę w górach ten wie, że doświadczenie takie cechuje się niezwykłymi doznaniami, w skrócie mówiąc: burzę w górach doświadcza się dużo bardziej, jeśli walą pioruny to są one rzeczywiście blisko, a grzmoty dźwięczą zupełnie jak w głowie. Ulewa była na tyle spora, że droga szybko zamieniła się w rwący potok. Na szczęście burza nie trwała zbyt długo, choć również nie odeszła nigdzie daleko i ciągle gdzieś w pobliżu krążyła. Na szczycie Mogielicy przekonałem się, że góra ta stała się niezwykle popularna wśród turystów, a to za sprawą chyba wieży widokowej. Niestety turyści którzy tam bywają nawet nie zdają sobie sprawy, że znajduje się tam jeszcze jedno urokliwe miejsce z pięknym widokiem i krzyżem papieskim, ale może to i dobrze? Czasem fajnie posiedzieć w samotności... A przepraszam w towarzystwie 200 bzyczących owadów ;-)
Dalej również kontynuowałem wędrówkę niebieskim szlakiem, który wkrótce skręcił w lewo przed szczytem Mały Krzystonów i zaprowadził mnie aż do Koszarek i wodospadu Spad, tam znalazłem się u stóp Wielkiego Wierchu i począłem planować w jaki sposób go zdobyć. Zaraz na pierwszym planie zarysowała się droga prowadząca skosem w lewo pod górę i to właśnie nią postanowiłem rozpocząć wspinaczkę. Choć do zachodu słońca nie pozostało wiele czasu postanowiłem posiedzieć jeszcze chwilę pod okolicznym sklepem, trochę odpocząć, zjeść no i wypić piwko, o którym przez cały ten upalny dzień marzyłem.
Następnie ruszyłem ostro pod górę co jakiś czas skracając sobie drogę przy pomocy różnych leśnych ścieżek oraz GPSa. Wędrówka na szczyt nie była łatwa, wiele dróg zaznaczonych na mapie dawno zarosło, a te które nawet jeszcze istniały porastała nieprzebyta roślinność, wysoka nawet na grubo powyżej metr. Im bliżej byłem szczytu, robiło się coraz stromiej, w końcowej fazie wspinałem się nawet po skałkach, później podczas schodzenia doszedłem do wniosku, że wybrałem chyba najtrudniejszą drogę na szczyt. Gdy znalazłem się na szczycie, opadły mnie wątpliwości czy uda mi się tam bezpiecznie przenocować, a to za sprawą burzy, która znów hałasowała mi nad głową. To sprawiło, że wkrótce zacząłem schodzić w dół, oraz szukać na mapie opcji noclegu gdzieś na dole. Okazało się że nieopodal znajduje się leśniczówka i tam też począłem schodzić. Nim jednak to uczyniłem dokładnie obejrzałem sobie wierzchołek Wielkiego Wierchu. Panuje tam niezwykła atmosfera tajemniczości, szczyt jest całkowicie porośnięty, bardzo starymi drzewami, które (jestem o tym przekonany) pamiętają czasy gdy ukrywali się tu partyzanci. Pomiędzy drzewami znajduje się spore rumowisko skalne, które mogło niegdyś stanowić schronienie.
Zejście ze szczytu było na pewno łatwiejsze niż jego zdobycie, lecz bynajmniej nie znaczy, że było całkowicie proste. Droga wiła się okropnie, tak że chwilami czułem się wręcz zirytowany widząc ścieżkę którą szedłem przed chwilą w przeciwnym kierunku, zaledwie o kilkanaście metrów wyżej. Innym razem ścieżka urywała się nad kilkunastometrową przepaścią, którą ciężko było mi omijać. Najgorsza była jednak końcówka gdy szedłem nową drogą nie oznaczoną na żadnej mapie, a która uparcie nie chciała mnie wyprowadzić na asfalt, a tymczasem słońce już zaszło i poczęło robić się ciemno, wiedziałem o tym że w górach mrok nastaje wcześniej niż mógłby wskazywać kalendarz, dlatego podjąłem decyzję o zejściu stromym korytem wyschniętego potoku, czy też tak zwaną "paryją". Zejście było trochę ekstremalne, lecz wkrótce opuściłem się ze sporej wysokości na asfaltową drogę i popędziłem w stronę leśniczówki.
Po drodze minąłem jeszcze pole biwakowe "Wiatrówki" lecz odrzuciłem możliwość rozbicia się w takim miejscu, gdyż pole to miało raczej charakter parkingu przydrożnego gdzie zatrzymują się przejeżdżające samochody. Tak to wylądowałem u leśniczego na podwórku około potoku Kamienica. Leśniczy był na tyle uprzejmy, że zaproponował mi nawet wrzątek na herbatę, lecz ja byłem już tak skonany, że rozbiłem tylko namiot, umyłem się w strumieniu i już w całkowitych ciemnościach położyłem się w namiocie. Tymczasem burza, która groziła mi do tej pory palcem podczas wędrówki, wreszcie rozdrażniona chyba moją ignorancją dla niej, wybuchła z pełną mocą i poczęła ciskać gromy oraz zalewać mój mały namiocik strugami ulewnego deszczu, pamiętam tylko że... No właściwie to nic już nie pamiętam, bo mimo burzy zasnąłem jak zabity.
Nazajutrz poranek wstał zimny, rześki i mglisty. Szybko zwinąłem mokry namiot i ruszyłem w drogę na początku bez określonego planu, lecz w miarę jak wędrowałem w głowie począłem układać sobie dalszy plan. I tak oto doszedłem do Rzek, z których żółtym szlakiem udałem się na Jasień, po drodze wypiłem sobie kawkę zagotowaną na ognisku. Szlak okazał się kluczyć pośród przepięknych beskidzkich krajobrazów, które tym bardziej mi się podobały gdyż od tej strony na Jasień jeszcze nie wchodziłem. Gdy dotarłem na szczyt, skorzystałem z przyjemnością ze źródełka, by trochę się ochłodzić oraz nabrać wody na herbatę, którą zagotowałem sobie w szałasie. Dalej poszedłem przez Krzystonów, gdzie z ciekawości zaszedłem do studenckiej bazy namiotowej, a następnie zielonym szlakiem zszedłem do Półrzeczek i moją wyprawę ostatecznie zakończyłem w punkcie wyjścia, czyli w Jurkowie.
Wędrowanie po górach chyba mi się nigdy nie znudzi.