Góry to jedna z moich największych namiętności, to chyba idzie zauważyć przeglądając choćby tego bloga. Dlatego pewnie nikogo nie dziwi pierwsza część tytułu tego posta, ale druga część już jest mniej oczywista.
Pomysł na wyprawę powstał jak zwykle spontanicznie, choć może nie do końca, bo już opisując wejście na Lubań w długi majowy weekend, odgrażałem się że pasmo Lubania pozostaje do zdobycia. Zbliżał się kolejny dłuższy wypoczynek tym razem związany z uroczystością Bożego Ciała, moje myśli krążyły wokół jakiejś wyprawy rowerowej, gdy Patryk (siostrzeniec mojej żony) przypomniał mi o dawnych planach na wspólną wyprawę w góry. I tak to zaczął się krystalizować plan, Pierwsza część wyprawy objęła Lubań, na który mieliśmy dość szybko wejść niebieskim szlakiem z Kluszkowic by zbytnio się nie męczyć po całodniowej jeździe samochodem, na szczycie oczywiście przewidziałem nocleg w szałasie. W wyprawie wzięli udział prawie sami nowicjusze jeśli chodzi o górskie wędrówki, a byli to wspomniany wcześniej Patryk, kolejny siostrzeniec Piotr oraz najstarszy z naszej grupy, szwagier Mariusz. Po noclegu na stryszku szałasu, gdzie wieczorem musieliśmy zlikwidować gniazdo os i stamtąd je przegonić, wyspani i niepokąsani, wstaliśmy wcześnie rano i po porannej kawce i śniadaniu, ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Turbacza, żartobliwie nazwanego przez chłopaków "Torbaczem" ze względu na juczne plecaki spoczywające na naszych plecach. Pogodę przez cały dzień mieliśmy wprost cudną, tak więc i widoki na Tatry były wspaniałe. Nie musieliśmy się zbytnio spieszyć gdyż mieliśmy cały dzień na dotarcie do schroniska, gdzie o godzinie 18:00 mieliśmy obejrzeć mecz Euro 2012, Polska : Grecja. Na miejsce dotarliśmy około godziny 16:00, w sam raz by zająć najlepsze miejsce przed telewizorem no i oczywiście doprowadzić do włączenia go przez personel oraz ustawienie anteny. Jaki był mecz, chyba każdy widział, w każdym razie nie przeszkodziło to nam wejść jeszcze na szczyt Turbacza oraz obejrzeć ołtarz papieski, na czole Turbacza. Po powrocie rozlokowaliśmy się chyba w najbardziej "wypasionym" pokoju w schronisku, bo sali kominkowej, a że łóżka mieliśmy swoje (karimaty), do tego pościel (śpiwory), nie narzekaliśmy na brak wygód. Po pobudce, rano pogoda już nie była tak piękna gdyż była bardzo gęsta mgła, co niestety źle wróżyło ostatniemu etapowi naszej wyprawy, który miał się odbyć na babiogórskich szlakach. Z Turbacza zeszliśmy niebieskim szlakiem do Łopusznej, gdzie stał nasz samochód pozostawiony tam dwa dni temu.
Gdy zajechaliśmy na przełęcz Krowiarki, pogoda w niczym się nie poprawiła, no może było teraz dużo zimniej. Mimo wszystko, uderzyliśmy na szczyt, by po półtorej godzinie stanąć na Diablaku w kłębach otaczających nas chmur. Było to chyba najszybsze wchodzenie na szczyt Babiej Góry w historii ;-) a po nim nastąpiło równie szybkie zejście. Chłopaki twierdzą, że i tak zapamiętają Babią bardzo miło, ale ja wiem co stracili przez tą pogodę i czego nie zobaczyli, ale to jest Babia Góra i Ona tak ma.
Kolejnym etapem miał być nocleg na parkingu na przełęczy, lecz w związku z czasem w jakim zrobiliśmy całą górę, postanowiłem że pojedziemy już w kierunku północnym ile dam radę i najwyżej gdzieś zanocujemy po drodze, a że udało się nam dojechać aż do autostrady za Toruniem i dopiero tam około 2:00 nad ranem przespaliśmy się na MOPie to już inna historia.
No i po tym wszystkim czy można jeszcze wątpić że ziarenko rzucone na ten grunt nie zakiełkuje? ;-) Wiem że zyskałem najwierniejszych towarzyszy w moich wyprawach górskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz