poniedziałek, 31 grudnia 2012

Wkurzony dziedzic i Dąbrowa Góra

Skąd biorą się pomysły na moje wycieczki, do końca nie wiem sam. Dokładnie trudno określić w którym momencie, zasłyszana lub przeczytana historia, zobaczone miejsce lub nagła myśl, zamienia się i materializuje w postaci wycieczki. Ale tak właśnie się dzieje z moimi pomysłami. Tym razem swój pomysł zaczerpnąłem z forum internetowego eksploratorów oraz ze ślęczenia nad mapą. Na forum tym przeczytałem o godętowskim dworze już ładnych parę lat temu i opowieść o dębowej alei prowadzącej na cmentarz, znajdujący się na górze, oraz o legendzie o złym dziedzicu zjeżdżającym w czarnej karecie z góry, zrobiły na mnie spore wrażenie. Minęło parę lat i historia wróciła do moich myśli ponownie. Korzystając z przerwy świątecznej postanowiłem odwiedzić to miejsce, oraz przy okazji powędrować na Dąbrową Górę znajdującą się w pobliżu i pomimo okropnej pogody plan został wykonany.
Przyznaję że sporą chwilę zajęło mi odnalezienie tego cmentarza na górze, ze względu na drogę, która zmieniła swój bieg na lewo od dawnej alei, no i wycięte dęby. Gdy jednak w końcu udało mi się wytropić pośród drzew i krzaków miejsce dawnego cmentarza, zrozumiałem powód wkurzenia starego dziedzica. Po cmentarnej kaplicy pozostała tylko dziura w ziemi, a po cmentarzu tylko wypłaszczenie terenu oraz nieliczne artefakty świadczące o przeszłości tego miejsca.
Ile razy oglądam tak zdewastowane miejsca, zawsze się zastanawiam nad tym jakim dziwnym narodem są Polacy. Z jednej strony uważamy się za katolików, wieżących, czcimy nasze cmentarze, groby i poświęconą ziemię. Mamy nawet święto zmarłych podczas, którego oddajemy hołd naszym zmarłym, wypalamy tysiące zniczy na ich grobach i wydajemy mnóstwo pieniędzy na zdobienie grobów. Z drugiej zaś strony niszczymy, okradamy, demolujemy i profanujemy groby ludzi, którzy żyli wieki temu na tych ziemiach, ale którzy również mieli uczucia, przeżywali swoje tragedie i starali się je upamiętniać właśnie na takich cmentarzykach. Cóż to za naród ci Polacy. Mam tylko nadzieję, że osoby które sprzedały te krzyże na złom, wykorzystały cegły i kamienie pozyskane z takich miejsc, same nigdy nie zaznają spokoju ani za życia ani po śmierci.
Kolejnym punktem mojej wycieczki była Dąbrowa Góra, która kiedyś rzuciła mi się w oczy podczas ślęczenia nad mapą. Zwracała uwagę jej nazwa oraz wysokość 210 m n.p.m. W zasadzie na szczycie nie znalazłem niczego ciekawego poza wgłębieniem w ziemi oraz licznymi kamieniami usypanymi w prostokąt. Niestety nigdzie nie znalazłem żadnego opisu aby znajdowało się tam coś ciekawego, góra jest ciekawa po prostu sama w sobie. Całą wyprawę obrazuje tradycyjnie ślad GPS. Wnerwiony dziedzic i Dąbrowa Góra at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond. ............................................................................................ Idąc w kierunku Dąbrowej Góry całkowicie nieświadomie minąłem miejsce w lesie, gdzie przed wojną znajdowały się zabudowania jakiejś wioseczki (doszedłem do tego oglądając stare, przedwojenne mapy). Wiem na pewno, że z okolicami Bożegopola nie rozprawiłem się ostatecznie i wiele razy jeszcze tam wrócę, może tym razem rowerem, bo dzięki niemu można odwiedzić więcej miejsc w krótszym czasie.

środa, 12 grudnia 2012

...A zima jeszcze piękniejsza

Ostatnio zauważyłem że "zeszło ze mnie powietrze" jeżeli chodzi o pisanie tego bloga. Oczekuję, że w końcu opiszę jakąś niezwykłą wyprawę, która mi się przytrafi, lecz taka nie nadchodzi. A przynajmniej nie dzieje się nic ciekawego, wartego opisywania. No ale z pisaniem jest jak z bieganiem - najtrudniej znaleźć motywację i zacząć, a przecież nie mogę powiedzieć, że nic ciekawego się nie wydarzyło od mojego ostatniego wpisu tutaj. W listopadzie odwiedziłem znów Beskid Wyspowy i mimo kontuzji kręgosłupa, której się nabawiłem dosłownie dwie godziny przed pójściem w góry, wdrapałem się na Jaworz. Piękne są tam widoki.
Od początku listopada rozpocząłem też sezon kąpielowy, a w ramach rekonwalescencji dla mojego kręgosłupa urządzałem sobie wycieczki rowerowe nad jezioro Dobre, by zażywać kąpieli.
W dniach 1-2 listopada wziąłem udział w Rajdzie Na Orientację "Darżlub", który w tym roku wystartował z Lęborka. Trasa na której przyszło nam się zmagać z trudnościami orientingu przewidywała dystans 14 km oraz 13 pkt. Skończyło się na 22 km oraz 9 pkt, z czego 3 pkt okazały się być stowarzyszone, a na metę przybyliśmy jeszcze w limicie spóźnień lecz zaliczywszy za spóźnienie ponad 100 pkt karnych :) Ciężka ta impreza. Darżlub 2012 at EveryTrail
EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond .............................................................................................. Niedawno przyszła do nas prawdziwa zima, pomimo że do zimy kalendarzowej jeszcze daleko. Oczywiście w żadnym wypadku mnie to nie martwi lecz wręcz przeciwnie, zima sprawia że wreszcie wyprawy zarówno rowerowe jak i piesze nabierają blasku i stają się ciekawsze. Jako że mam taką pracę że czasami mi się ona przemieszcza, w ostatnim czasie zmuszony jestem do dojeżdżania do Gdańska, a przez to spadła częstotliwość moich dojazdów na rowerze. Aczkolwiek zdarza się, że pozwalam sobie na powrót z Gdańska rowerem, lub tak jak w ostatni weekend, na dojazd i powrót. Do tej pory uważałem że Gdynia to najgorsze miejsce w kraju jeśli chodzi o drogi dla rowerów, ale wycofuję się z tej opinii. Takiej głupoty jak w Sopocie to nie ma nigdzie. Główną drogą prowadzącą przez Sopot jest Aleja Niepodległości i na całej jej długości ustawione są znaki zakazu wjazdu dla rowerów (nie jest to niczym usprawiedliwione), ścieżek rowerowych nie ma, a przecież po chodniku jechać nie wolno, bo prędkość na drodze nie jest podniesiona powyżej 50 km/h. W dodatku wszędzie na chodniku parkują samochody, dodać do tego pieszych to na prawdę nie ma tam możliwości przejechania. Wypróbowałem również nie raz ścieżkę rowerową nadmorską, no i dopóki jedziemy w Gdańsku to jest ok, w momencie przekroczenia granicy Sopotu trafiamy na ograniczenie prędkości do 10 km/h. Wreszcie gdy dojedziemy w okolice mola, znów trafiamy na zakaz wjazdu rowerem. Istna paranoja. I jak tu podróżować rowerem? Odpowiedź nasuwa się sama - omijać Sopot szerokim łukiem. Winszuję władzom Sopotu świetnych pomysłów i skutecznej dyskryminacji obywateli nie jeżdżących samochodami. Do Gdańska at EveryTrail
EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond ........................................................................................................ A na zakończenie krótki filmik, z pozdrowieniem dla tych wszystkich którzy lubią się szczepić przeciw grypie ;)

wtorek, 30 października 2012

Jesień jest piękna

Po moich kolejnych nieudanych przygotowaniach do maratonu, mogę znów wsiąść na rower i po prostu jeździć. Do maratonu w tym roku miałem na prawdę już blisko: pełen trening przeprowadzony, sprawdzenie na trzy tygodnie przed zostało dokonane na dystansie 30 km i wyszło ok, Kasa zapłacona, nocleg w Poznaniu zaklepany, dojazd zaplanowany, no generalnie wszystko w najlepszym porządku. Wszystkiego jednak się nie da przewidzieć, na dzień przed wyjazdem przydarzyło się coś co sprawiło, że nie wypadało mi wyjeżdżać. Mówi się trudno i żyje się dalej - co się odwlecze to nie uciecze. Może w przyszłym roku na swoje 40 urodziny wreszcie dopnę swego. A tymczasem w ostatnią niedzielę, wybrałem się na małą wycieczkę z WTC po jesiennym lesie, z kulminacją nad jeziorem Dobrym przy ognisku i kiełbaskach oraz z kąpielą w iście zimowych warunkach, bo chwilę wcześniej sypał śnieg. Niestety nie mogłem uczestniczyć w wycieczce do końca i musiałem wrócić do domu "szosą krokowską", gdy reszta towarzystwa udała się jeszcze czarnym szlakiem do diabelskiego kamienia i dopiero później do domu. Szczerze mówiąc to takie jesienne rowerowanie dużo bardziej mi się podoba niż jazda w letnim upale, do tego woda w jeziorze ma wreszcie znośną temperaturę ;) Jesień jest piękna at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

czwartek, 18 października 2012

Wanoga

Wanoga w języku kaszubskim oznacza mniej więcej wędrówkę lub tułaczkę, a od października tego roku stała się również nazwą festiwalu podróżniczego, odbywającego się w Wejherowie. Gdy dotarła do mnie wiadomość o tym festiwalu, bardzo się ucieszyłem, że w moim rodzinnym mieście będzie odbywał się festiwal podobny do gdyńskich "Kolosów". Gdy na dodatek przeczytałem listę zaproszonych gości, wśród których znajdowali się tacy ludzie jak Romuald Koperski oraz Piotr Kuryło, to już wiedziałem że całe trzy dni spędzę na tym festiwalu.
Okazało się również że oprócz prelekcji podróżniczych, będą się odbywały inne atrakcje, między innymi spływ kajakowy rzeką Redą, w którym weźmie udział Aleksander Doba - pierwszy człowiek na ziemi, który pokonał Atlantyk w kajaku, oraz rajd rowerowy z elementami orientingu. Niejako z obowiązku, oraz z powodu prośby organizatorów o uczestnictwo członków WTC, wybrałem się na rajd rowerowy. Na starcie niestety stawiło się tylko siedmioro uczestników, a to chyba z powodu okropnej, typowo jesiennej pogody. Było zimno, mokro i błotniście... Brrr. Ale zabawa mimo to i tak była przednia. Osoby, które wystartowały, nie należały raczej do amatorów, dzięki temu rywalizacja od samego początku była bardzo ostra. Sporo nadrabiałem znajomością terenu i skrótami, dzięki temu udało mi się skrócić dystans rajdu z przewidywanych 49 km do 45 km. Ostatecznie na mecie zameldowałem się jako drugi, przegrawszy rywalizację z młodszym zawodnikiem o jakieś kilkadziesiąt metrów :-) I Rajd Rowerowy na Orientację Wanoga at EveryTrail
EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond

czwartek, 13 września 2012

Wielki Wierch z "partyzanta"

Choć góra Wielki Wierch wydaje się niepozorna i nieciekawa, to i tak chciałem ją zdobyć, a to ze względu na jej niedostępność, brak jakichkolwiek oznaczonych szlaków, ale przede wszystkim bardzo ciekawą historię związaną ze stacjonowaniem tam partyzantki. Przy okazji oczywiście urządziłem sobie małą wędrówkę po Beskidzie Wyspowym z noclegiem pod namiotem w Wiatrówkach. Wystartowałem z Jurkowa - w zasadzie dla mnie nic ciekawego, gdyż niebieski szlak prowadzący przez Mogielicę nie stanowi dla mnie żadnej tajemnicy. Pogoda była wyjątkowo upalna i parna, także po kilkudziesięciu krokach byłem już cały mokry od potu. Na plecach dźwigałem plecak z namiotem, karimatą, śpiworem no i oczywiście zapasami wody i jedzenia. Na Mogielicę wchodziłem w zasadzie nie dlatego, że jakoś specjalnie tego pragnąłem, lecz dlatego że była niejako po drodze, mogłem oczywiście ją ominąć bokiem, no ale skoro już szedłem to dlaczego nie miałbym odwiedzić starej damy? Zanim dotarłem na szczyt przyłączyło się do mnie stado much jakieś na oko 200 sztuk, choć początkowo strasznie mnie irytowały, z czasem się do nich przyzwyczaiłem, a nawet zacząłem z nimi gawędzić ;-) W okolicach Cyrli dopadła mnie ogromna burza, niestety nie zdążyłem dotrzeć do zabudowań i zmuszony byłem przeczekać ją siedząc pod peleryną. Każdy kto kiedyś przeżył burzę w górach ten wie, że doświadczenie takie cechuje się niezwykłymi doznaniami, w skrócie mówiąc: burzę w górach doświadcza się dużo bardziej, jeśli walą pioruny to są one rzeczywiście blisko, a grzmoty dźwięczą zupełnie jak w głowie. Ulewa była na tyle spora, że droga szybko zamieniła się w rwący potok. Na szczęście burza nie trwała zbyt długo, choć również nie odeszła nigdzie daleko i ciągle gdzieś w pobliżu krążyła. Na szczycie Mogielicy przekonałem się, że góra ta stała się niezwykle popularna wśród turystów, a to za sprawą chyba wieży widokowej. Niestety turyści którzy tam bywają nawet nie zdają sobie sprawy, że znajduje się tam jeszcze jedno urokliwe miejsce z pięknym widokiem i krzyżem papieskim, ale może to i dobrze? Czasem fajnie posiedzieć w samotności... A przepraszam w towarzystwie 200 bzyczących owadów ;-) Dalej również kontynuowałem wędrówkę niebieskim szlakiem, który wkrótce skręcił w lewo przed szczytem Mały Krzystonów i zaprowadził mnie aż do Koszarek i wodospadu Spad, tam znalazłem się u stóp Wielkiego Wierchu i począłem planować w jaki sposób go zdobyć. Zaraz na pierwszym planie zarysowała się droga prowadząca skosem w lewo pod górę i to właśnie nią postanowiłem rozpocząć wspinaczkę. Choć do zachodu słońca nie pozostało wiele czasu postanowiłem posiedzieć jeszcze chwilę pod okolicznym sklepem, trochę odpocząć, zjeść no i wypić piwko, o którym przez cały ten upalny dzień marzyłem. Następnie ruszyłem ostro pod górę co jakiś czas skracając sobie drogę przy pomocy różnych leśnych ścieżek oraz GPSa. Wędrówka na szczyt nie była łatwa, wiele dróg zaznaczonych na mapie dawno zarosło, a te które nawet jeszcze istniały porastała nieprzebyta roślinność, wysoka nawet na grubo powyżej metr. Im bliżej byłem szczytu, robiło się coraz stromiej, w końcowej fazie wspinałem się nawet po skałkach, później podczas schodzenia doszedłem do wniosku, że wybrałem chyba najtrudniejszą drogę na szczyt. Gdy znalazłem się na szczycie, opadły mnie wątpliwości czy uda mi się tam bezpiecznie przenocować, a to za sprawą burzy, która znów hałasowała mi nad głową. To sprawiło, że wkrótce zacząłem schodzić w dół, oraz szukać na mapie opcji noclegu gdzieś na dole. Okazało się że nieopodal znajduje się leśniczówka i tam też począłem schodzić. Nim jednak to uczyniłem dokładnie obejrzałem sobie wierzchołek Wielkiego Wierchu. Panuje tam niezwykła atmosfera tajemniczości, szczyt jest całkowicie porośnięty, bardzo starymi drzewami, które (jestem o tym przekonany) pamiętają czasy gdy ukrywali się tu partyzanci. Pomiędzy drzewami znajduje się spore rumowisko skalne, które mogło niegdyś stanowić schronienie. Zejście ze szczytu było na pewno łatwiejsze niż jego zdobycie, lecz bynajmniej nie znaczy, że było całkowicie proste. Droga wiła się okropnie, tak że chwilami czułem się wręcz zirytowany widząc ścieżkę którą szedłem przed chwilą w przeciwnym kierunku, zaledwie o kilkanaście metrów wyżej. Innym razem ścieżka urywała się nad kilkunastometrową przepaścią, którą ciężko było mi omijać. Najgorsza była jednak końcówka gdy szedłem nową drogą nie oznaczoną na żadnej mapie, a która uparcie nie chciała mnie wyprowadzić na asfalt, a tymczasem słońce już zaszło i poczęło robić się ciemno, wiedziałem o tym że w górach mrok nastaje wcześniej niż mógłby wskazywać kalendarz, dlatego podjąłem decyzję o zejściu stromym korytem wyschniętego potoku, czy też tak zwaną "paryją". Zejście było trochę ekstremalne, lecz wkrótce opuściłem się ze sporej wysokości na asfaltową drogę i popędziłem w stronę leśniczówki. Po drodze minąłem jeszcze pole biwakowe "Wiatrówki" lecz odrzuciłem możliwość rozbicia się w takim miejscu, gdyż pole to miało raczej charakter parkingu przydrożnego gdzie zatrzymują się przejeżdżające samochody. Tak to wylądowałem u leśniczego na podwórku około potoku Kamienica. Leśniczy był na tyle uprzejmy, że zaproponował mi nawet wrzątek na herbatę, lecz ja byłem już tak skonany, że rozbiłem tylko namiot, umyłem się w strumieniu i już w całkowitych ciemnościach położyłem się w namiocie. Tymczasem burza, która groziła mi do tej pory palcem podczas wędrówki, wreszcie rozdrażniona chyba moją ignorancją dla niej, wybuchła z pełną mocą i poczęła ciskać gromy oraz zalewać mój mały namiocik strugami ulewnego deszczu, pamiętam tylko że... No właściwie to nic już nie pamiętam, bo mimo burzy zasnąłem jak zabity. Nazajutrz poranek wstał zimny, rześki i mglisty. Szybko zwinąłem mokry namiot i ruszyłem w drogę na początku bez określonego planu, lecz w miarę jak wędrowałem w głowie począłem układać sobie dalszy plan. I tak oto doszedłem do Rzek, z których żółtym szlakiem udałem się na Jasień, po drodze wypiłem sobie kawkę zagotowaną na ognisku. Szlak okazał się kluczyć pośród przepięknych beskidzkich krajobrazów, które tym bardziej mi się podobały gdyż od tej strony na Jasień jeszcze nie wchodziłem. Gdy dotarłem na szczyt, skorzystałem z przyjemnością ze źródełka, by trochę się ochłodzić oraz nabrać wody na herbatę, którą zagotowałem sobie w szałasie. Dalej poszedłem przez Krzystonów, gdzie z ciekawości zaszedłem do studenckiej bazy namiotowej, a następnie zielonym szlakiem zszedłem do Półrzeczek i moją wyprawę ostatecznie zakończyłem w punkcie wyjścia, czyli w Jurkowie. Wędrowanie po górach chyba mi się nigdy nie znudzi.

Wielki Wierch z \"partyzanta\"


EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

wtorek, 14 sierpnia 2012

Wędrówka pomorzan przez "Śródziemie"

Wreszcie udało się zebrać rodzinkę i zabrać ją na dłuższą rowerową włóczęgę, a co najważniejsze, wszyscy byli z tego powodu zadowoleni. Podstawową zasadą, która nam przyświecała podczas tej podróży, był całkowity brak ciśnienia. To znaczy że tempo było iście spacerowe, ilość przejechanych kilometrów również nie imponuje, ale za to było zwiedzanie, spożywanie w restauracjach i pełen relaks i luz. Tradycyjnie już, by nie tracić czasu na dojeżdżanie rowerami do zaplanowanego miejsca startu, to jest Elbląga, przybywamy tam pociągiem, a konkretnie trzema. SKMką do Gdyni Chyloni, następnie TLK do Tczewa i znów po przesiadce w kolejny TLK do Elbląga. Okazuje się, że SKM już nie jeździ do Tczewa jak to kiedyś było, dlatego nasze dotarcie na miejsce tak się przedłużyło. Na miejscu jesteśmy około 12:30 i choć nie mamy jeszcze przejechane ani kilometra, już mamy pierwszą awarię. Przy przesiadaniu się w pośpiechu w Tczewie, starsza córka uderza tylnym bardziej obciążonym kołem w krawędź schodów wagonu i rozcina dętkę. Jeszcze w pociągu z Tczewa do Elbląga wyciągam sprzęt z sakwy to znaczy dwie dętki, łatki, klej i zaczynam przymierzać się do naprawy. Wyjmuję zepsutą dętkę, pompuję lekko nową by sprawdzić jej szczelność i ... "Zonk" moja zapasówka jeździła ze mną tak długo, że zdążyła się przetrzeć. Biorę drugą ale ta ma inny wentyl i nie będzie pasować, biorę łatki i klej, a tu okazuje się, że klej od zeszłego roku zdążył zaschnąć. No nic tylko usiąść i płakać ;-) Aż mi wstyd przed rodzinką że ja zawsze taki przygotowany na wszystko, okazałem się jednak nieprzygotowany. Składam wszystko do "kupy" i pierwszym etapem naszej podróży rowerowej zostaje sklep rowerowy, który musimy odnaleźć w Elblągu. Szczęściem w nieszczęściu okazuje się, że sklep jest dosłownie w budynku dworca (już mi się podoba ten Elbląg). Naprawa wraz z wszystkimi czynnościami, trwa około pół godziny. Jest okropny upał, więc przeprowadzam serwis rowerów w cieniu i nim kończę dzieci już zaczynają narzekać na głód. Przełykam swoje ambicje podróżnicze, czy też chowam je głębiej w sakwę i ruszamy do pierwszej napotkanej pizzerni. Ostatecznie około 14:00 wyruszamy wreszcie i kierujemy się początkowo na zachód, a później na południe. Gdy wreszcie opuszczamy zatłoczony Elbląg jesteśmy raczej szczęśliwi. Jest dość parno i zanosi się chyba na burzę, przemieszczanie się na rowerze w tym upale, przynosi ulgę bo gdy tylko się zatrzymujemy, zaczynamy spływać potem. Jedziemy sobie dobrej jakości asfaltem przez Raczki Elbląskie, w których usytuowana jest najniższa depresja w Polsce. Odwiedzamy też symboliczne miejsce z tablicą informującą o tym fakcie, ale nie da się zbyt długo wytrzymać na palącym słońcu, dlatego ruszamy w dalszą podróż.
Żuławy to idealne chyba miejsce do podróżowania dla mniej wprawnych rowerzystów, a to za sprawą tego że są po prostu płaskie jak stół. Mojej grupce rozochoconej prostą drogą i lekkością pedałowania poprawiają się humory. Burza wisi jednak w powietrzu i w miejscowości Krzewsk, postanawiamy schronić się na terenie remizy Ochotniczej Straży Pożarnej pod wiatą ze stołem i ławkami, i przeczekać tu nadciągającą burzę. Później się okazuje, że burza rzeczywiście przyszła ale nas jakoś ominęła, co oczywiście nie przeszkadza starszym uczestnikom wyprawy wypić kawkę. Młodsi uczestnicy mają również udział w tym wydarzeniu, gdyż zostają wysłani do gospodarza z butelką po wodę, po chwili wracają z pełną butelką nowej nieotwartej wody gazowanej "Mazurska Rosa". Postanawiamy, że będziemy ich już zawsze posyłać po wodę a może i po inne dobrodziejstwa ;-) Gdy burza przechodzi a świadczą o niej tylko odległe grzmoty i straż pożarna jeżdżąca na sygnale, wyruszamy w dalszą drogę.
Dalej mijamy Nowe Dolno z ładnym domem podcieniowym i starym nitowanym mostem nad kanałem.
W Starym Dolnie skręcamy w prawo by dojechać do Świętego Gaju. Jest to dość znana miejscowość, głównie za sprawą Świętego Wojciecha, pierwszego polskiego męczennika, który podczas ewangelizacji miejscowych ludów, został przez nich zamordowany, a ciało jego zostało później wykupione przez Bolesława Chrobrego od Prusów za złoto ważące tyle co ono samo. Za Świętym Gajem niestety kończy się nasza sielanka rowerowa po płaskim gdyż skręcamy w kierunku Kwietniewa i opuszczamy płaskie Żuławy.
Po drodze w lesie mijamy jeszcze miejsce gdzie znajdował się gród i po wyjechaniu na otwartą przestrzeń roztacza się przed nami ładny widok na Kwietniewo i stary kościół z XIV wieku. W Kwietniewie uświadamiamy sobie że robi się już dość późno i należałoby rozpocząć poszukiwanie noclegu. Wyruszamy więc w kierunku Kanału Elbląskiego,
coś mi mówi że tam trafimy na jakieś pole biwakowe. Po dotarciu na miejsce i po rozmowie z miłymi młodymi osobami okazuje się że w pobliżu zlokalizowane jest pole kempingowe przy pochylni "Buczyniec". Dojeżdżamy tam już trochę zmęczeni, ale zadowoleni z siebie i przebytego dystansu, który wyniósł 52 km. Pole całkowicie nas zaskoczyło w sensie pozytywnym, bo zostało wyposażone w wodę, sanitariaty, toalety, wiaty ze stołami, oświetlenie, miejsca ogniskowe, boisko, zieloną trawkę. Na dodatek okazało się, że korzystanie z wszystkich tych dobrodziejstw jest za darmo. Szybko się rozbiliśmy i zjedliśmy kolację, a gdy nie byliśmy już w stanie znieść chmar komarów, poszliśmy spać do namiotu. Noc była bardzo ciepła i spokojna, choć nad ranem trochę popadał deszcz.
Ranek wstał słoneczny ale na szczęście już nie tak ciepły. szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym ciekawym miejscem na naszej drodze była wieś Drulity, gdzie znajduje się bardzo ciekawy pałac wraz z zabudowaniami gospodarczymi, wielkość tej posiadłości robi wrażenie, choć już mniej pozytywne wrażenie robi obraz zniszczeń powstałych po upadku ustroju socjalistycznego. Na szczęście sporo tego typu obiektów przechodzi w ręce prywatne i tak też stało się z tym obiektem, co na nasze nieszczęście poskutkowało przepędzeniem nas z terenu posiadłości.
Ogólnie wędrując przez Warmię, odniosłem wrażenie, że 90% właścicieli starych, ceglanych zbudowań, kompletnie nie dba o nie, tak jakby nie czuli się tu w pełni właścicielami posiadanych dóbr. Dopóki coś stoi to służy ale gdy tylko coś się z budynkiem zaczyna dziać to się go porzuca i pozwala by popadł w ruinę. Być może oceniam to niesprawiedliwie, być może wynika to z biedy lub innych czynników lecz na pewno sprawia to przygnębiające wrażenie. Tak samo zresztą jak rzesze turystów zza zachodniej granicy i dzieciaki biegające za nami i wołające: "butem w mordę" co jest nawiązaniem do niemieckiego pozdrowienia: "guten Morgen" ;-)
Dalej przejechaliśmy przez Maszewo, gdzie mieliśmy pierwsze spotkanie z moim nawigacyjnym utrapieniem czyli Drogą Krajową nr 7, którą im bliżej Ostródy, ciężko było nam omijać, tak samo zresztą jak inne drogi krajowe. Następną wsią z ciekawą historią i budynkami była wieś Sambród, gdzie stoi ciekawy kościół filialny, jak głosi napis na tablicy, kościół znalazł miejsce w skrzydle niedokończonego pałacu, drugie zaś skrzydło służy jako budynek mieszkalny i w istocie oba budynki wyglądają prawie identycznie.
Gdy docieraliśmy do Morąga była już pora obiadowa i wszystkim kiszki marsza grały, dlatego zamiast, a może raczej zwiedzając miasto, szukaliśmy dobrej i taniej restauracji gdzie można by zjeść coś więcej niż tylko frytki i hamburgery. Miejsce takie znaleźliśmy w restauracji "Park". Jeszcze dziś na myśl o misie z pierogami, moje ślinianki zaczynają pracować trochę zbyt intensywnie. Kontynuowaliśmy podróż w kierunku południowym gdyż miałem zamiar dotrzeć w okolice Ostródy, bo tam na mapie zaznaczono kolejny kemping. Najpierw jednak na naszej trasie znajdowało się jezioro Szeląg Wielki i do niego również zmierzaliśmy z premedytacją i nadzieją że się w nim wykąpiemy. Niestety gdy już dotarliśmy do jego brzegu, ujrzeliśmy tabliczkę z napisem "własność prywatna, wstęp wzbroniony". Gdzie te czasy, gdy można się było wykąpać w każdym jeziorze, poleżeć na każdej łące i jeść jagody prosto z krzaczka w każdym lesie? Okazało się także, że droga wojewódzka nr 530 jest dla rowerzysty na tyle niebezpieczna, że postanowiłem nie ryzykować życia rodziny i swojego,
dlatego uciekliśmy w las w pierwszą przecinkę biegnącą prostopadle do rzeczonej drogi. Niestety decyzja ta sprawiła, że jednej z uczestniczek, podczas jazdy drogą leśną, wkręciła się gałąź w przerzutkę, co znowu poskutkowało zmieleniem całego haka z przerzutką pomiędzy szprychami. I w taki to oto sposób, mając do dyspozycji kluczyk francuski, zestaw imbusów, scyzoryk, patyki, kamienie i towarzyszące nam komary, zostało przede mną postawione niełatwe zadanie usprawnienia roweru mojej młodszej córki. Początkowo pomyślałem o skróceniu łańcucha przy pomocy rozkówki która była w zestawie imbusów i zrobienia napędu z pominięciem przerzutek, ale z doświadczenia wiem, że w takim napędzie co chwilę spadałby łańcuch, dlatego po dłuższym zastanowieniu postanowiłem wyprostować przerzutkę, pęknięte kółko zębate okazało się mieć ożebrowanie, które przy pomocy scyzoryka i talentu rzeźbiarskiego zamieniłem w mniejsze kółko zębate i już po około godzinie rower znów był gotów do drogi, a przynajmniej by dojechać nim do najbliższego sklepu rowerowego.
Chcąc nie chcąc musieliśmy w końcu wyjechać na koszmarnie ruchliwą drogę nr 530, a co gorsza następnie na jeszcze koszmarniejszą DK nr 7. Było nam to nie w smak gdyż jeszcze dojeżdżając do Morąga drogą nr 519, przeżyliśmy mrożące krew w żyłach chwile gdy ciężki TIR rozpoczął nas wyprzedzać pomimo, że z naprzeciwka jechał drugi TIR, skończyło się na ogólnym trąbieniu na siebie, niestety my mogliśmy ewentualnie zadzwonić naszymi dzwonkami rowerowymi. Siódemka okazała się jednak lepsza gdyż posiadała chociaż pobocze, mimo to i tak w końcu uciekliśmy w las, by w końcu dotrzeć do Ośrodka Wypoczynkowego "Bajka", gdzie rzeczywiście było jak w bajce i gdzie zamieszkaliśmy sobie na jedną noc w drewnianym domku ale za to z wszelkimi wygodami. Dzień zamknął się dystansem około 54 km.
Następny dzień rozpoczęliśmy od podróży do Ostródy by w najbliższym sklepie rowerowym dokonać niezbędnych napraw. Niestety nie znalazłem dokładnie takiej przerzutki jak trzeba, dlatego musiałem przysposobić inną, co znów wiązało się określonymi problemami przy braku stosownych narzędzi. Każdy kto kiedyś próbował, w sensowny i w miarę równy sposób przeciąć pancerz od linki, ten wie o czym piszę. No ale w końcu po około 1,5 godziny się udało i ruszyliśmy dalej. Z Ostródy wyprowadziła nas ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż DK nr 16, niestety tak jak się obawiałem sielanka nie trwała długo i przenieśliśmy się najpierw na szlak rowerowy biegnący chyba po nasypie kolejowym, a następnie drogami które nijak nie chciały prowadzić w kierunku, w którym bym chciał, dlatego ponownie znaleźliśmy się na siódemce, ale na szczęście szybko ją opuściliśmy i pojechaliśmy w kierunku Idzbarka, by po chwili skręcić w kierunku wschodnim. W lasach, nad jeziorem "Szeląg Mały" spotkała nas po raz pierwszy i ostatni naprawdę kiepska pogoda. Zaczęło padać, na początku dość ulewnie, a następnie siąpiło przez ponad godzinę, do tego doszły piaszczyste i górzyste leśne drogi, co sprawiło, że wszyscy poczuliśmy spadek morale. Na szczęście gdy docieraliśmy do miejscowości Biesal, wyjrzało już słońce i zaczęło suszyć nasze mokre ciuchy oraz rozgrzewać wychłodzoną atmosferę w naszej grupie. Zatrzymaliśmy się też przy okazji na stacji kolejowej by sprawdzić czy jeżdżą stąd pociągi do Gdyni, gdyż następnego dnia mieliśmy zaplanowany powrót do domu. Okazało się, że pociągi jeżdżą przez Biesal, ale stacja była dawno zamknięta, więc nie było kogo dopytać o szczegóły, a poza tym w okolicy nie było nigdzie żadnego pola namiotowego gdzie można by doczekać ranka, najbliższe zaznaczone na mapie znajdowało się w OLsztynie, tam też się skierowaliśmy.
Po drodze postanowiliśmy jeszcze odwiedzić Gietrzwałd, gdzie najpierw posililiśmy swe ciała w barze "fast food" bo w "Warmińskiej Gospodzie" nie mieli już żeberek w kapuście jakich zażądaliśmy. Następnie posililiśmy swe dusze w sanktuarium Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, do której pielgrzymują wszyscy okoliczni mieszkańcy i nie tylko. Gietrzwałd zasłynął wśród Polaków w 1877 roku kiedy to Matka Boska ukazała się dwóm małym dziewczynkom i przemówiła do nich po Polsku, a język ten w tym czasie był na ziemiach pruskich zakazany.
Wyjeżdżamy ze wsi w kierunku południowo - wschodnim, mijamy kolejne wioski: Łajsy, Cegłowo, Unieszewo oraz bardzo zadbany Sząbruk z ładnym starym kościołem z XV wieku.
Za Sząbrukiem nasza grupa zaczyna odczuwać już coraz bardziej skutki zmęczenia, wieloma godzinami spędzonymi na siodełku, a do Olsztyna w zasadzie nie jest tak daleko bo raptem 10 km, ale gdyby jechać tam samochodem, bo rowerem to całkiem inna bajka, trzeba unikać ruchliwych "krajówek" by nie dać się zabić. Gdy w końcu poprzez Bartąg i przeciąwszy rzekę Łynę docieramy do przedmieścia Olsztyna, czujemy wielką ulgę, choć to jeszcze nie koniec wędrówki bo czeka nas jeszcze przejazd przez cały Olsztyn, niespójnymi i złymi ścieżkami rowerowymi oraz ruchliwymi drogami aż nad jezioro Ukiel, gdzie znajduje się miejskie pole kempingowe z wszystkimi wygodami, choć już nie za darmo jak to było w Buczyńcu. Dzień zamykamy z najdłuższym do tej pory dystansem bo ponad 70 km.
Poranek wita nas chłodny i wietrzny, wszystko wskazuje że dobra pogoda jaką do tej pory mieliśmy odchodzi w zapomnienie, choć jeszcze od czasu do czasu pokazuje się słońce. Pakujemy się i wracamy do Olsztyna by zabukować sobie bilety na pociąg do Gdyni, oraz w miarę możliwości pozwiedzać jeszcze Olsztyn, który po przespanej nocy i dobrym wypoczynku, okazuje się być pięknym miastem a ścieżki rowerowe już wcale nie wydają się takie niewygodne. Pociąg mamy o godzinie 13:46, co najważniejsze dowiadujemy się że podstawiają go około pół godziny przed odjazdem, więc będzie można sobie spokojnie znaleźć miejsce i zapakować się z tobołami.
Zwiedzanie Olsztyna przebiega dość sprawnie, kupowanie pamiątek, fotografowanie no i szybki obiad znów w "szmelc foodzie" ale co tam rowerzystom wolno, bo i tak to spalimy. Po trzynastej wracamy na dworzec, okazuje się że pociąg już stoi, więc zmierzamy na peron, do wagonu z miejscami dla rowerów. Czytam tabliczkę na pociągu a tu proszę pociąg będzie przejeżdżał przez nasze Wejherowo, czyli jak to mówią rowerzyście zawsze wiatr w plecy. Tak kończy się nasza rodzinna wyprawa przez "śródziemie", pełni wrażeń i ciekawych doświadczeń po około 4 godzinach wysiadamy triumfalnie w Wejherowie i wracamy do domu. Mam nadzieję, a w zasadzie jestem pewny, że dzieci będą miło wspominać tą wycieczkę i gdy już dorosną, być może same ze swymi dziećmi będą zwiedzać nasz piękny kraj z wysokości siodełka rowerowego.
Podróż przez "Śródziemie" at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

sobota, 4 sierpnia 2012

Muchy, komary i chaszcze czyli jak spełniło się moje marzenie.

Już to chyba kiedyś napisałem, że marzenia są po to by je spełniać, to chodziło za mną wyjątkowo długo, bo od samego początku moich wędrówek rowerowych, gdy po raz pierwszy, wiele lat temu zawitałem do rezerwatu Beka. Bardzo wtedy chciałem dotrzeć do ujścia rzeki Redy, lecz zawsze z jakiś powodów mi się to nie udawało. Przeważnie było to związane z niedostępnością ujścia od strony lądu, ze względu na nieprzebyte chaszcze broniące dostępu. Raz udało mi się dojechać tam zimą gdy zatoka zamarzła, aż teraz wreszcie dopłynąłem tam kajakiem. Wyprawę zorganizowałem 3 sierpnia w piątek, gdyż wakacyjne weekendy niestety mają olbrzymie powodzenie wśród turystów i terminy trzeba zamawiać dużo wcześniej. Gdyby nie to uczestników byłoby pewnie dużo więcej, ale i tak chętnych zgłosiło się aż 10 osób, choć od Redy płynęliśmy już w uszczuplonym o jedną osobę gronie, lecz bez obaw nikt się po drodze nie utopił (choć chwilami było dość ekstremalnie), jeno opuścił wyprawę ze względu na brak czasu. Chwilami bardzo przeszkadzały nam zwalone drzewa, których nijak było ominąć i w takich momentach bardzo żałowałem że nie wziąłem toporka lub piły, więc jeśli ktoś wybiera się na tą rzekę niech nie zapomni zabrać ze sobą takiego sprzętu. Do tego należy pamiętać o tym by utrzymywać od siebie odpowiednie odległości, a gdy widzimy, że uczestnik przed nami zmaga się z przeszkodą, należy się zatrzymać i ostrzec resztę a nie dobijać do niego, bo wtedy robi się dość niebezpiecznie :) W Redzie Ciechocinie czekała na nas mała przeszkoda w postaci zapory, gdzie należało nieźle pogłówkować jak ją pokonać. Pierwsza myśl była taka by ominąć ją przepustem z lewej strony, lecz znajdowała się tam brama, która bardzo to utrudniała, ale w końcu jakoś się udało i wtedy musieliśmy już tylko przenieść kajaki przez furtkę w ogrodzeniu. Później znów mieliśmy dylemat, który kanał wybrać, ten po lewej: cichy i spokojny czy ten po prawej: ze stromym zejściem i bystrą wodą. No i początkowo niesłusznie wybraliśmy ten po lewej, ale na szczęście wypuściliśmy tam tylko jeden kajak na próbę. Swoją drogą przydałoby się jakoś ten szlak w tym miejscu oznaczyć. Od Redy zaczęło popadywać, a gdy wypłynęliśmy na zatokę rozpadało się na dobre i oczekiwanie 1,5 godziny na transport w strugach deszczu nie było już tak przyjemne, ale na szczęście w pobliżu był bar z frytkami i innymi atrakcjami, więc jakoś dotrwaliśmy. Uwaga, by przepłynąć odcinkiem ujścia rzeki Redy do zatoki, należy uzyskać specjalną zgodę, gdyż znajduje się tam rezerwat przyrody.

Rzeką Redą do Rewy


EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond

sobota, 28 lipca 2012

Po piachu, czyli prawie maraton prawie po pustyni.

Pobrzeże Bałtyku stale się u mnie przewija w moich wędrówkach, głównie ze względu na bliskość morza od mojego miejsca zamieszkania, po części też dlatego że Polskie wybrzeże jest po prostu piękne. Zdarzyło mi się już nim wędrować na rowerze i piechotą . Ciągnie mnie bardzo by pokonać wreszcie całą linię brzegową, ale nie jest to bynajmniej takie proste. Po pierwsze trzeba mieć trochę wolnego czasu, po drugie konieczna jest w miarę znośna pogoda, wreszcie po trzecie nie każda pora roku jest do tego odpowiednia, a już najmniej chyba właśnie lato. Koncept powstał nagle: "a może by tak bieg wybrzeżem dokąd nogi poniosą?", szybko rozejrzałem się za kimś kto byłby na tyle szalony by uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, lecz niestety nie znalazłem chętnych, to dodatkowo utrudniało sprawę dlatego, że samemu zawsze trudniej. Na szczęście w ostatniej chwili, mój przyjaciel Michał zaproponował, że pojedzie rowerem trasą wgłębi lądu i posłuży niejako wóz techniczny, wioząc ze sobą moje spanie, prowiant i ubrania. Start nastąpił 24 lipca o godzinie 7:30, w Karwieńskim Błocie Pierwszym, dokąd to dojechałem autobusem PKS z Wejherowa. Pogoda zapowiadała się słoneczna i upalna, z czego raczej nie byłem zbytnio zadowolony, zbyt dobrze wiem czym grozi odwodnienie na takiej trasie. Wbrew temu co może się wydawać nasze wybrzeże wcale nie jest gęsto usiane sklepami, barami lub ogródkami sprzedającymi napoje. Mam ze sobą plecak z kamelbakiem a w nim 2 litry wody, dwa żele energetyczne kilka cukierków czekoladowych, dwie kanapki, na sobie krótkie spodenki biegowe i koszulka wszystko firmy Kalenji, na nogach mam Adidasy i stuptuty, bez których bieg po plaży byłby praktycznie niemożliwy, tak samo zresztą jak bez okularów przeciwsłonecznych, czapki z osłoną karku i kremu z filtrem przynajmniej 30. Jest rano więc jeszcze w miarę się biegnie, choć z każdą chwilą rośnie temperatura i słońce staje się coraz ostrzejsze. Jako pierwsze mijam Dębki i już wiem co będzie dla mnie największym utrapieniem podczas mojej podróży. Przede wszystkim będą to plażowicze, następnie pochyła nawierzchnia, po której biegam, lub do wyboru sypki piasek, oraz wszelkie budowle z piachu i doły "przeciw biegowe". Piaśnicę przebywam klasycznie przez most, dlatego że nie przewiduję przerw na rozbieranie się i kąpiele, za mną pierwsze 10 km. Za Piaśnicą mijam pierwszą z wielu plaż naturystów, a dalej jest już luźniej i tak aż do samej Białogóry. Tu mam już przebyte prawie 20 km, korzystam z tego że jest tu bar na plaży i kupuję wodę, uzupełniam plecak oraz wypijam Pepsi by uzupełnić trochę cukier w organizmie, już czuję że nie będzie łatwo, upał jest nieznośny. Dalej mijam Lubiatowo i dostaję info, że mój wóz techniczny wreszcie wyruszył. Mój bieg kontynuuję jeszcze do chyba 32 km, później już tylko idę szybkim krokiem. Gdy dochodzę na wysokość latarni Stilo chowam się do lasu i odpoczywam przez 45 minut, upał jest potworny, martwię się o wodę bo wiem, że następny wodopój dopiero w Łebie. Mijam jezioro Sarbsko i docieram do baru na plaży w Łebie, po pierwsze wchodzę do niego i zamawiam jakiś zimny napój następnie piję go i pochłaniam kanapkę z serem, którą miałem w plecaku, a która zamieniła się w zasadzie w zapiekankę z topionym serem. Gdy już odzyskuję siły, śmigam się ochłodzić w morzu, cóż za rozkosz. Po kąpieli i przepraniu białych od soli z potu rzeczy idę do Łeby, by tam w barze przy dworcu, sącząc zimne napoje oczekiwać Michała na jego wozie technicznym. Po przebyciu 50 km w tych warunkach, autentycznie nie mam sił na więcej, dlatego wychodzimy kawałek za Łebę i tam na plaży spędzamy noc. Kolejny dzień rozpoczynam o 5:00 rano od kąpieli, kawki i śniadania, a już o 6:30 znów biegnę. Tym razem wiem że jeżeli chcę to przeżyć bez uszczerbku na zdrowiu, muszę lepiej rozkładać siły, dlatego po kilku kilometrach wpadam na pomysł, żeby zastosować interwał i 5 minut biegać a 5 minut iść. Nawet mi to pasuje lecz wkrótce dochodzę ostatecznie do wniosku że nie muszę się przecież aż tak spieszyć i wystarczy że po prostu będę szybko szedł i tak to już trwa do Ustki. Między Łebą a Czołpinem idę chyba najpiękniejszym odcinkiem plaży, który do tej pory widziałem. Jest to kilkanaście kilometrów całkowitego pustkowia, jest cicho, spokojnie, ani żywego ducha, a nawet ślady ludzkich stóp są tu bardzo nieliczne, chwilami czuję się jak na prawdziwej pustyni, tylko ja, piach, upał no i tylko ten błękit po prawej trochę nie na miejscu ale i on jest pusty i słony więc może być. Po drodze znajduję najprzedziwniejsze rzeczy jakie wyrzuciło morze, począwszy od rozkładających się zwłok foki, poprzez skrzynki po rybach, a skończywszy na pięknym nierdzewnym czajniku niemieckiej firmy "Westfalia". Co bardzo mnie dziwi najliczniej występującym śmieciem spotykanym po drodze jest... Pozostałość po gumowym baloniku na kolorowej tasiemce, "ki czort?" pytam siebie. Czyżby jakaś nowa tradycja wypuszczania baloników nad morzem? Do Rowów docieram po trzydziestu kilku kilometrach około godziny 12:00, czyli w sam raz aby zrobić sobie postój w cieniu, napić się, zjeść i odpocząć. Całą drogę przebywam na bezustannym deficycie wody, "pioruńsko" się podczas niej odwadniam, dlatego czystą rozkoszą jest później uzupełnianie wilgoci w organizmie. Tym razem kupuję cały baniak 5 litrów wody, do tego zimne piwko bezalkoholowe, które wlewam w siebie oprócz tego około 1,5 litra wody, a resztę wlewam do kamelbaka, a to co zostaje przekazuję Michałowi, który dociera do Rowów godzinę po mnie. Okazało się że zagrzebał się na bagnach w Klukach jak onegdaj mi się to zdarzyło. Wyruszamy na trasę około 14:00. Tym razem zabieram ze sobą dodatkową butelkę wody, bo i tak nie mam zamiaru biegać ale również mam dosyć racjonowania sobie wody i ciągłego strachu o to, że mi jej zabraknie. Mimo to gdy docieram do Ustki, można powiedzieć że jestem skrajnie wyczerpany, nie pomagają przerwy na ławkach w cieniu. Po drodze zahaczam jeszcze o sklep i udaję się za Ustkę, gdzie tym razem to Michał czeka na mnie. Po zdjęciu butów okazuje się, że mam gigantyczne odciski na poduszkach, ledwo mogę chodzić, dlatego skłaniam się do tego by zakończyć trasę w Ustce. Może gdybym zaaplikował sobie jednodniowy wypoczynek, byłbym w stanie kontynuować trasę, ale póki co już wiem z czym się to je i na co mnie stać i o to chodzi, a czy uda mi się kiedyś w jednym ciągu zrobić całe polskie wybrzeże? Myślę że czytelnicy tego bloga już zauważyli, że uparte ze mnie bydle ;) Cała trasa wyniosła 104 km w czasie około 17 godzin. Zdjęcia robione były niestety tylko komórką, dlatego ich jakość pozostawia do życzenia, no ale lepsze takie niż żadne, a aparatu na bieganie po plaży raczej bym nie zabrał. Po piasku at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

piątek, 6 lipca 2012

Wreszcie wakacje

Wreszcie wakacje i choć tym razem początek wakacji spędzamy w większości w pracy, to dla dzieci trzeba było zorganizować jakiś wyjazd by poczuły że już nadeszły. W związku z tym wyprawiliśmy się nad morze, a konkretnie na Dębki, choć biwak mieliśmy i tak w Karwieńskich Błotach.
Choć dzień był parny i duszny, i wydawało się że będzie wieczorem burza, to wieczór nastał pogodny i spokojny. Tak też było przez większość nocy aż do około godziny 4:00 kiedy to rozszalała się burza i ulewa.
Na szczęście udało nam się przetrwać noc i około południa rozpogodziło się na tyle że nawet zdołaliśmy się opalić. Ogólnie wyprawę można uznać za wyjątkowo udaną.
Miała to być również próba przed naszą być może największą wyprawą, która jeśli wszystko się ułoży powinna się odbyć na początku sierpnia, a prowadzić będzie na Mazury. Trasa przejechana to lekko ponad 80 km, głównie drogami leśnymi. W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze na obiad do baru "Golonka" w Darżlubiu, jedzonko paluszki lizać, całe szczęście że nie jesteśmy wegetarianami. Wakacje! at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

środa, 20 czerwca 2012

Ocalić Romeo

Nie po raz pierwszy przekonałem się, że wystarczy wyjść z domu poza próg, by człowieka spotkały ciekawe przygody. A jeśli do tego wsiąść na rower to pewność ciekawego zdarzenia wzrasta do stu procent. Wybrałem się właśnie wczoraj na taką niewielką przejażdżkę z moją rodzinką, zabrałem aparat, by porobić zdjęcia. A tu proszę nie dość że widoki cudne to jeszcze najpierw spotkaliśmy dwie sarny, które się nam dłuższą chwilę przyglądały więc zdążyłem je sfotografować, a później znaleźliśmy małego Romeo. Czyli młodziutkiego dzięcioła, którego tak nazwały moje córki, chyba ze względu na jego urodę ;-) Ptak nie potrafił jeszcze latać a już wypadł z gniazda, więc jego los już został przesądzony. Ale my ludzie zawsze próbujemy nagiąć rzeczywistość, dlatego podjęliśmy próbę uratowania malucha.

Save Romeo


EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Powrót w góry czyli jak ziarenko zakiełkowało.

Góry to jedna z moich największych namiętności, to chyba idzie zauważyć przeglądając choćby tego bloga. Dlatego pewnie nikogo nie dziwi pierwsza część tytułu tego posta, ale druga część już jest mniej oczywista. Pomysł na wyprawę powstał jak zwykle spontanicznie, choć może nie do końca, bo już opisując wejście na Lubań w długi majowy weekend, odgrażałem się że pasmo Lubania pozostaje do zdobycia. Zbliżał się kolejny dłuższy wypoczynek tym razem związany z uroczystością Bożego Ciała, moje myśli krążyły wokół jakiejś wyprawy rowerowej, gdy Patryk (siostrzeniec mojej żony) przypomniał mi o dawnych planach na wspólną wyprawę w góry. I tak to zaczął się krystalizować plan, Pierwsza część wyprawy objęła Lubań, na który mieliśmy dość szybko wejść niebieskim szlakiem z Kluszkowic by zbytnio się nie męczyć po całodniowej jeździe samochodem, na szczycie oczywiście przewidziałem nocleg w szałasie. W wyprawie wzięli udział prawie sami nowicjusze jeśli chodzi o górskie wędrówki, a byli to wspomniany wcześniej Patryk, kolejny siostrzeniec Piotr oraz najstarszy z naszej grupy, szwagier Mariusz. Po noclegu na stryszku szałasu, gdzie wieczorem musieliśmy zlikwidować gniazdo os i stamtąd je przegonić, wyspani i niepokąsani, wstaliśmy wcześnie rano i po porannej kawce i śniadaniu, ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Turbacza, żartobliwie nazwanego przez chłopaków "Torbaczem" ze względu na juczne plecaki spoczywające na naszych plecach. Pogodę przez cały dzień mieliśmy wprost cudną, tak więc i widoki na Tatry były wspaniałe. Nie musieliśmy się zbytnio spieszyć gdyż mieliśmy cały dzień na dotarcie do schroniska, gdzie o godzinie 18:00 mieliśmy obejrzeć mecz Euro 2012, Polska : Grecja. Na miejsce dotarliśmy około godziny 16:00, w sam raz by zająć najlepsze miejsce przed telewizorem no i oczywiście doprowadzić do włączenia go przez personel oraz ustawienie anteny. Jaki był mecz, chyba każdy widział, w każdym razie nie przeszkodziło to nam wejść jeszcze na szczyt Turbacza oraz obejrzeć ołtarz papieski, na czole Turbacza. Po powrocie rozlokowaliśmy się chyba w najbardziej "wypasionym" pokoju w schronisku, bo sali kominkowej, a że łóżka mieliśmy swoje (karimaty), do tego pościel (śpiwory), nie narzekaliśmy na brak wygód. Po pobudce, rano pogoda już nie była tak piękna gdyż była bardzo gęsta mgła, co niestety źle wróżyło ostatniemu etapowi naszej wyprawy, który miał się odbyć na babiogórskich szlakach. Z Turbacza zeszliśmy niebieskim szlakiem do Łopusznej, gdzie stał nasz samochód pozostawiony tam dwa dni temu. Gdy zajechaliśmy na przełęcz Krowiarki, pogoda w niczym się nie poprawiła, no może było teraz dużo zimniej. Mimo wszystko, uderzyliśmy na szczyt, by po półtorej godzinie stanąć na Diablaku w kłębach otaczających nas chmur. Było to chyba najszybsze wchodzenie na szczyt Babiej Góry w historii ;-) a po nim nastąpiło równie szybkie zejście. Chłopaki twierdzą, że i tak zapamiętają Babią bardzo miło, ale ja wiem co stracili przez tą pogodę i czego nie zobaczyli, ale to jest Babia Góra i Ona tak ma. Kolejnym etapem miał być nocleg na parkingu na przełęczy, lecz w związku z czasem w jakim zrobiliśmy całą górę, postanowiłem że pojedziemy już w kierunku północnym ile dam radę i najwyżej gdzieś zanocujemy po drodze, a że udało się nam dojechać aż do autostrady za Toruniem i dopiero tam około 2:00 nad ranem przespaliśmy się na MOPie to już inna historia. No i po tym wszystkim czy można jeszcze wątpić że ziarenko rzucone na ten grunt nie zakiełkuje? ;-) Wiem że zyskałem najwierniejszych towarzyszy w moich wyprawach górskich.

Pasmo Lubania


EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

Oglądanie paznokci na Diablaku


EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

sobota, 26 maja 2012

Jeszcze Bicyklem czy już tylko "NIE TYLKO"?

Właśnie, coś ostatnio mało tego bicykla na tym blogu, co bynajmniej nie oznacza że jest go mało w moim życiu codziennym. Oznacza to jedynie że nie robię nic ciekawego i wartego opisywania, no bo ileż razy można opisywać trasę Wejherowo - Gdynia - Wejherowo? :-) Więc właśnie żeby uciec od codzienności, sobota stanęła pod znakiem biegania. Zrobiłem dziś ładną trasę choć można powiedzieć że w pełni improwizowałem. Rozpocząłem o godzinie 8:30, pogoda można powiedzieć że perfekcyjna: słońce, bezchmurne niebo, leciuteńki wiaterek, temperatura około 17 stopni Celsjusza. Zakładam plecak z bukłakiem na plecy, w bukłaku tylko kranówka (mniam), w kieszonkach ukryte dwie tubki z witaminowo-energetycznymi miksturami, w plecaku na wszelki wypadek pół czekolady i bluza. Przed wyjściem jeszcze wypijam kawkę z mlekiem i odrobiną cukru i do tego żadnego śniadania (tak lubię). Ruszam w kierunku parku Majkowskiego i czerwonego szlaku, do plecaka wrzucam włączony GPS niech rejestruje, a co, od tego jest ;-) Po około 40 minutach dobiegam do młynków, a tu zaskoczenie. Okazuje się że odbywa się spora impreza w biegach na orientację. Jest mi smutno, dlaczego nic o tym nie wiedziałem? Odpowiedź jest prosta, bo za mało się interesuję tym co się wokół mnie dzieje z powodu ciągłego braku czasu. Jeden z organizatorów twierdzi, że nic straconego, bo mogę się jeszcze zapisać. Niestety nie mam przy sobie żadnych pieniędzy i wogóle nie jestem przygotowany. Biegnę dalej, wcześniej jeszcze wyjmuję GPS'a z plecaka i zerkam na niego i okazuje się, że głupie to urządzenie nie złapało żadnej satelity przez ponad 6 km mojego biegu... Ech pozwalam mu się zastanowić nad sobą, w końcu łapie. Lecę do Wyspowa i w drodze już wymyślam, że okrążę sobie Wyspowo i potem coś wymyślę. Tak też czynię, po drodze wracają wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to przyjeżdżaliśmy tu z rodzicami nad jezioro by się wykąpać w wakacje, gdy tata zabierał nas na biwaki. Przypominam sobie biwak w czasie gdy w Polsce obowiązywał stan wojenny, i skontrolowała nas milicja, przypominając tacie o obowiązku meldunkowym :-) Lecę dalej w stronę Gniewowa, gdzie skręcam na północ i biegnę w kierunku północnym, po drodze wdycham kurz wydobywający się spod kół samochodów i motocykli... pfe. Biegnę teraz na punkt widokowy w okolicach Redy, widok stąd jest zaiste imponujący. Dalej biegnę już w kierunku zachodnim, po drodze przecinam szlak czarny, lecz jako powrót do domu postanawiam kontynuować bieg wzdłuż torów kolejowych. W pobliżu Redy Pieleszewa, natykam się na ładny przepust pod torami, podchodzę bliżej i okazuje się, że bezdomni zaadaptowali sobie ten tunel jako noclegownie, nawet w tej chwili wejście zastawione jest materacem i ktoś tam śpi przykryty kołdrą. Robię zdjęcie i lecę sobie dalej, później natykam się jeszcze na dwa takie przepusty, nawet nie wiedziałem że takie się tu znajdują. Po około 23 km docieram do domu zmęczony lecz szczęśliwy. Więc może jednak to "NIE TYLKO" wcale nie takie złe ;-) Wokół Wyspowa at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

wtorek, 8 maja 2012

Majówka nie na rowerze

Czas zasuwa jak oszalały, przecieka mi przez palce jak woda i nic nie jest w stanie go zatrzymać. Do tego mam go ciągle za mało, tak więc gdy nadeszła wreszcie upragniona najdłuższa majówka nowoczesnej Europy, z tej radości aż nie wiedziałem co ze sobą począć. Postanowiłem jednakże porzucić rower na rzecz wizyty u rodziny oraz wędrówki po górach. Pasmo Lubania fascynowało mnie od dawna, wielokrotnie planowałem wyprawę na nie, lecz jak do tej pory nie udawało mi się doprowadzić do skutku moich planów. Wreszcie tych parę dni wolnego sprawiło, że plany się ziściły, choć w bardzo okrojonej wersji, dostosowanej do uczestników wycieczki. Powiem tylko: „ja tam jeszcze wrócę”. Wycieczkę rozpoczęliśmy w Krościenku nad Dunajcem, skąd wyruszyliśmy czerwonym szlakiem na pasmo Lubania. Widoki jakie rozpościerały się ze szlaku, zapierały nam dech w piersiach. Myślę że były najpiękniejsze z wszystkich, które do tej pory miałem okazję podziwiać w polskich Beskidach. Na szczycie mimo trzydziestostopniowego upału, gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, było to dla nas spore zaskoczenie, choć szczyty Tatr były całkowicie białe, to jednak Lubań to sporo niższa góra. Jako że jak już napisałem wycieczka została dostosowana do możliwości uczestników, dlatego ze szczytu zeszliśmy niebieskim szlakiem do Kluszkowic, co i tak wyniosło około 19 km. W Kluszkowcach czekał na nas nocleg w gościnnej prywatnej kwaterze, oraz przepyszna obiadokolacja, która smakowała tym bardziej że wędrowaliśmy przez cały dzień tylko o kilku kanapkach. Pod spodem umieszczam mapkę trasy wraz ze zdjęciami.

Pasmo Lubania


EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond

wtorek, 27 marca 2012

Przetrwać w Lubiatowie

Oj przyznaję się, że znów nieprawdopodobnie spadła częstotliwość wpisów na blogu. Przyczyn jest jak zwykle wiele, jestem nieprawdopodobnie zapracowany ostatnio, poza tym miałem sporą kontuzję, którą wreszcie udało mi się zaleczyć, a jeszcze dodatkowo mimo, że wszystkie weekendy ostatnio mam wolne, rozpoczął się sezon rajdów na orientację.
Z tym większą przyjemnością wsiadłem ostatniej soboty na rower by w towarzystwie dwóch kolegów z WTC rozpocząć sezon sakwiarski. Wycieczkę planowaliśmy z Michałem już od dłuższego czasu, a w ostatniej chwili przyłączył się do nas Wojtek. Podczas wyprawy chcieliśmy zwiedzić byłą jednostkę wojskową w Lubiatowie. Na miejscu okazało się jednak, że wyprawa z militarnej zmieniła się w typowo przyrodniczą i przygodową. Nie będę się rozpisywał na temat drogi, gdyż wszystkich szczegółów można dopatrzeć się na zdjęciach oraz na mapie. Napiszę tylko, że właśnie takie wyprawy mają w sobie to coś co mi się podoba w rowerowaniu. Nockę spędziliśmy opodal plaży, pod namiotem i jak na marzec to wcale nie zmarzliśmy, zresztą pogoda poza silnym wiatrem była wspaniała.
W drodze powrotnej przytrafił nam się pewien nieszczęśliwy wypadek, który dobitnie potwierdził, że najniebezpieczniejsze dla rowerzystów są te nasze, polskie chodnikowe ścieżki rowerowe i wyjeżdżające auta z posesji. Sprawa skończyła się tamowaniem krwawienia na miejscu (całe szczęście że zawsze mam ze sobą apteczkę) oraz wizytą jednego z uczestników wyprawy na pogotowiu. Na szczęście po oględzinach przez lekarza okazało się że poza rozcięciami na twarzy, nic mu się nie stało.
Lubiatowo at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

sobota, 11 lutego 2012

Zielony szlak na zimowo

To jeden z niewielu szlaków w okolicy Wejherowa, którego do tej pory nie zwiedziłem w całości. Jako że dysponowałem akurat dniem wolnym, nic nie stało na przeszkodzie by powtórzyć wyczyn sprzed tygodnia i wybrać się na szlak. Tym razem mróz był wyraźnie mniejszy, ale za to pokrywa śnieżna była zdecydowanie grubsza, co zresztą zadecydowało o skróceniu długości mojej wycieczki. Wyjechałem z Wejherowa do Krokowej autobusem PKS o 6:35, na miejscu byłem o 7:15. Jeszcze krótka wizyta w miejscowym sklepiku, gdzie zakupiłem pyszny jak się później okazało "Zylc kaszebski" oraz dwie bułki no i w drogę. Początek drogi wiódł po dobrych drogach i chodnikach, najpierw udałem się w kierunku północno-zachodnim do Goszczyna, następnie na północ do Łętowic, za którymi skręciłem na zachód wchodząc do lasu. Po pewnym czasie, z prawej strony minąłem rezerwat przyrody "Zielone", a następnie imponujący głaz narzutowy, zupełnie jakby przeniesiony tu z gór. Przy głazie znajduje się wiata pod którą postanowiłem spożyć swój zylc na śniadanie. Dawno nie jadłem niczego tak dobrego i przypominającego mi smak potraw przyrządzanych przez moją mamę. Spod kamienia ruszyłem do Odargowa, po drodze zachwycając się niezwykłymi, zimowymi widokami. Odargowo to ciekawa wieś, o interesującej architekturze, gdyż większość domostw i posesji wygląda identycznie, stylizowane są na konstrukcję sztachulcową, a kryte są niebieską blachą. Nie jest to jakaś dziwna zmowa gospodarzy we wsi lecz wynik przesiedlenia w latach osiemdziesiątych mieszkańców wsi Kartoszyno, na terenie której powstać miała elektrownia jądrowa. Z elektrowni jak wiemy nic nie wyszło, ale mieszkańcy wsi zyskali nową lokalizację wraz z gospodarstwami. Z Odargowa, żegnany przez "przyjazne" miejscowe kundle ;-) udałem się do Żarnowca, po drodze miałem możliwość znów podziwiać wspaniałe i rozległe zimowe widoki. Widok z wysoczyzny pozwala zobaczyć morze, chwilami wręcz może się wydawać, że wielkie kontenerowce płyną po wierzchołkach drzew, widać to fajnie na moich zdjęciach. Żarnowiec to również niezwykła wieś z bogatą i bardzo starą historią oraz z niezwykłymi zabytkami, takimi jak klasztor Cystersów z kryptą gdzie pochowany jest dowódca wojsk krzyżackich pokonanych przez rycerstwo polskie pod Świecinem, znajduje się tam również najstarszy na pomorzu cmentarz datowany na XVI - XVII wiek. Z Żarnowca szlak kieruje się na południowy-wschód, biegnąc wzdłuż jeziora Żarnowieckiego po prawej stronie mijając górę zamkową z najstarszymi na Pomorzu pozostałościami grodziska, niestety szlak omija samą górę zamkową nad czym ubolewam, bo widok z niej na jezioro i okolice jeziora, zwłaszcza zimą, jest powalający. Następna była mała wioseczka i leśniczówka zagubiona w lesie, o nazwie Porąb, a dalej przebrnąwszy przez głęboki śnieg na polu dotarłem do płotu okalającego tor krosowy, a wybudowanego na szlaku. Ominąwszy płot doszedłem do Sobieńczyc, tu również znajduje się wiele ciekawych nawet ponad stuletnich zabudowań. Za Sobieńczycami znów musiałem się przedrzeć przez zawiane śniegiem pola, by dotrzeć do Lubocina, po drodze natknąłem się na ekipy poszukiwaczy gazu łupkowego. W swoich pojazdach wyglądali jakby przybyli prosto z planu gwiezdnych wojen. Zresztą wędrując po szlaku wielokrotnie natykałem się na liczne ślady tych pojazdów oraz na okablowanie leżące dosłownie wszędzie. Za Lubocinem minąłem jeden z pierwszych odwiertów gazu łupkowego w Polsce. Idąc dalej przez las, nie potrafiłem sobie odmówić skrótu przez jezioro, dlatego zboczyłem ze szlaku i przeszedłem przez środek jeziora Dobrego, o dziwo również na nim znalazłem leżące kable poszukiwaczy gazu, żeby tylko nie skończyło się to jakąś katastrofą ekologiczną. Za jeziorem wszystko na szlaku było mi już świetnie znane, dlatego straciłem już motywację do kontynuowania tej wycieczki, no a poza tym po siedmiu z haczykiem godzinach na śniegu i mrozie troszkę się zmęczyłem, dlatego wycieczkę zakończyłem w Domatówku na kawie u rodziny.

Zielony szlak na zimowo at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

niedziela, 5 lutego 2012

Czerwony szlak na zimowo

Zima zaczęła dokazywać, jest silny mróz i sporo śniegu, a co za tym idzie wyprawy rowerowe do lasu, nie należą do najłatwiejszych. Przekonałem się o tym kilka dni temu gdy wypuściłem się na mały rekonesans nad jezioro Borowo. Piękno zimowej pogody natchnęło mnie do tego aby wyprawić się na dłuższy spacer po czerwonym szlaku. Wyruszyłem z Sopotu Kamiennego Potoku około godziny 9:20. Muszę powiedzieć, że moje ostatnie doświadczenie związane z tym szlakiem dotyczące właśnie części trójmiejskiej, nie było zbyt przyjemne. Szlak był dość kiepsko oznaczony, nowe znaki przeczyły starym, doszło do tego że trochę się pogubiłem, a nawet zacząłem krążyć po lesie wracając w te same miejsca. Zirytowałem się tym trochę i w końcu nie mogąc odnaleźć dobrej drogi, zjechałem skrótem do Gdyni Wzgórza i wróciłem do domu. Tym razem było całkiem inaczej szedłem po znakach czerwonego szlaku jak po sznurku, czy to za sprawą kierunku mojej wyprawy, czy ze względu na pieszy charakter wycieczki, czy też w końcu dzięki usunięciu starych i nieaktualnych oznaczeń, a może też wszystkich tych czynników razem wziętych. Mróz dokazywał, musiało być około kilkunastu stopni na minusie, bo chwilami szczypały mnie policzki, początkowo też śnieg nie bardzo przeszkadzał bo był ubity przez licznych spacerowiczów, problem zaczął się dopiero później, gdy minąłem już Karwiny. Przez kilka godzin szedłem też po śladach kogoś kto szedł przede mną i nawet przyzwyczaiłem się do tego, że ciągle miałem te ślady za przewodnika, lecz za Chwarznem spotkałem autora tych śladów, który zatrzymał się na odpoczynek i na ciepły posiłek, niestety nie mogłem skorzystać z zaproszenia, dla mnie było to jeszcze trochę za wcześnie na postój. Praktycznie przez całą drogę towarzyszył mi prószący śnieg lub chociaż opadająca na ziemię wilgoć, za sprawą silnego mrozu przybierająca postać diamentowego pyłu, doznania estetyczne miałem naprawdę wspaniałe. Gdy wreszcie postanowiłem stanąć by również posilić się czymś ciepłym, muszę powiedzieć że nie wytrzymałbym tak zbyt długo, a już w ogóle nie wyobrażam sobie noclegu w takim mrozie, przynajmniej nie z tym sprzętem który posiadam. Gdy zbliżyłem się do Łężyc, zaczęło się ściemniać, w zasadzie byłem zdeterminowany wędrować do końca trasy, byłem również do tego przygotowany lecz mój kręgosłup twierdził zupełnie co innego, dlatego postanowiłem go posłuchać i zejść do Rumi, by SKM-ką wrócić już do domu. Po drodze skusiłem się jeszcze na małą ucieczkę z asfaltu na czarny szlak, ale po tym jak szlak począł piąć się stromo pod górę, z niego również zrezygnowałem i ruszyłem skrótem do Rumi, oczywiście skrót wcale nie oznaczał najłatwiejszej drogi i tak to klnąc pod nosem na własną głupotę brnąłem przez śnieg i najpierw piąłem się pod górę po czym zszedłem stromo w dół do Rumi. Na dworcu zjawiłem się około minuty po odjeździe kolejki czyli o 18:25, kupiłem bilet i czekałem cierpliwie na 18:54 i na przyjazd następnej, jednak moja cierpliwość znów została wystawiona na próbę bo pociąg spóźnił się ponad 20 minut i jakby tego było mało panowała w nim temperatura poniżej zera, czyli sumując wyprawa ekstremalna w pełnym zakresie. Trasa przebyta na nogach to około 35 km w czasie 9 godzin, ktoś może powie że mało km w długim czasie? Proponuję kiedyś spróbować :-)

Czerwony szlak na zimowo at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

wtorek, 24 stycznia 2012

Ciężki początek roku

Choć początek roku już dawno za nami, czytelnicy tego bloga mogli odnieść wrażenie, że mój rowerowy rok się ciągle nie rozpoczął. Nic bardziej mylnego, rok rozpocząłem godnie acz niezbyt ciekawie dlatego nie opisywałem tego by nie przynudzać. Pomijam fakt, że pogoda tej zimy jest wyjątkowo niełaskawa dla takich zimo-lubnych kolarzy jak ja. A więc mimo niesprzyjającej aury postanowiłem już jakiś czas temu wybrać się na ciekawą wycieczkę, na której pomysł wpadłem już bardzo dawno. Początkowo wycieczkę zaplanowałem na weekend 14-15 stycznia lecz okazało się, że nie starczyło mi czasu na realizację, a szkoda bo pogoda była typowo zimowa i śnieżna. Kolejnym terminem był następny weekend. W sobotę się pięknie zapowiadało, że znów będzie biało, ale gdy nastała niedziela, obudził mnie deszcz dzwoniący o parapet. No tym razem się już wkurzyłem i postanowiłem jednak się wybrać. Warunki w lesie szybko zweryfikowały moją determinację, gdy brnąc przez mokry, oblepiający mnie śnieg powoli czułem jak przemakają części mojej garderoby. Skończyło się na tym, że odwiedziłem tylko jedną z dwóch Gór Zamkowych, które zaplanowałem, a wycieczkę przełożyłem na dalszy plan. Mimo wszystko z mojej małej wyprawy powstało trochę zdjęć oraz trasa, którą tu oczywiście prezentuję, a jednocześnie obiecuję dokończyć trasę kiedy indziej i napisać coś ciekawego na temat miejsc, które mam zamiar połączyć w jednej wycieczce.
Oblepiony at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond