W dniu 22 grudnia już po raz czwarty odbyła się tradycyjna wigilia rowerowa, zorganizowana przez Wejherowskie Towarzystwo Cyklistów. Warunki pogodowe były doskonałe, dopiero co odpuścił mróz i w lesie było jeszcze sporo świeżego śniegu, po którym dość komfortowo się jeździło. Spotkanie odbyło się w Małej Piaśnicy u jednego z członków towarzystwa. W drodze powrotnej spory kawałek pokonywaliśmy z górki jadąc po śniegu, świetnie się przy tym bawiliśmy.
Wszystkim odwiedzającym mojego bloga składam serdeczne życzenia zdrowych, pogodnych, szczęśliwych i wesołych świąt Bożego Narodzenia oraz pomyślnego Nowego Roku.
Zbliżają się święta, wszystko przybrało odświętny wygląd, nawet przyroda postarała aby było świątecznie i obsypała wszystko białym puchem oraz solidnie zmroziła.
Postanowiłem dziś pojeździć po świeżym śniegu i przy okazji uwiecznić iluminacje świąteczne w Wejherowie. Wyruszyłem około godziny 21 trasa zajęła mi prawie godzinę, pojeździłbym dłużej i więcej ale na mrozie -10 zamarzł mi bębenek w tylnym kole i przeskakiwał a chwilami w ogóle nie chwytał.
Naczekałem się na tą chwilę, ale wreszcie się udało. Dzięki determinacji i uporowi Wojtka z PROSPORTU, serwis Kellys'a uznał moją gwarancję na pękniętą ramę w moim rowerze. Chcę podziękować Wojtkowi za to bardzo serdecznie.
W tym tygodniu testowałem rower jeżdżąc do pracy i muszę przyznać, że już zapomniałem ile przyjemności daje jazda na porządnym rowerze, z 28 calowymi kołami i odpowiednimi przełożeniami do szybkiej jazdy.
Zwieńczeniem moich testów była dzisiejsza wyprawa wraz z kolegami z WTC, do leśniczówki w Barłominie. Rower spisał się doskonale, a oprócz tego odbyłem bardzo ciekawą wycieczkę.
Wyruszyliśmy parę minut po godzinie 10, z wejherowskiego rynku, na którym mieliśmy okazję podziwiać kontrowersyjnego pawia. Obraliśmy kierunek zachodni a później południowo-zachodni. Po drodze minęliśmy Letni Dwór, Luzino. Za Paraszynem pozwoliliśmy sobie na odnalezienie skrzynki Geocasch zatytułowanej "Schody do lasu". Skrzynka była ukryta w ruinach dawnej szkoły, w której w czasie wojny znajdował się szpital polowy. Następnie przekroczyliśmy rzekę Łebę i przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż jej brzegu. Zaskoczył mnie trochę wygląd tej rzeki, przypomina ona bardziej rzekę górską a to za sprawą kamienistego dna oraz dość wartkiego nurtu. Nieopodal w lesie znajduje się jeszcze ciekawy obelisk upamiętniający śmierć dwóch partyzantów, łączniczki i dowódcy oddziału partyzantów, którzy zginęli w 1944 roku, walkach, co dziwne z Luftwaffe. Wysnuliśmy teorię, że być może był to oddział Luftwaffe ochraniający lotnisko, które się w pobliżu znajdowało.
Teren był dość górzysty co nie dziwi bo po prawej i po lewej mijaliśmy wzniesienia po 200 m npm, pomału podążaliśmy w kierunku Barłomina, a jako że w naszej grupie były dwa rodzaje filozofii jazdy na rowerze tzn. jedni preferują jazdę po drogach raczej komfortowych a inni trasy terenowe, w pewnym momencie rozdzieliliśmy się i część pojechała przez las bezpośrednio w kierunku leśniczówki a druga część, w której znalazłem się ja, kosztem naddania drogi pojechała drogą utwardzoną dookoła, by w końcu spotkać się przy wspólnym ognisku z kiełbaskami i ciepłymi napojami. Już chyba gdzieś to pisałem, ale powtórzę to jeszcze raz: nic tak nie smakuje jak gorące kiełbaski upieczone własnoręcznie na ognisku przy temperaturze powietrza spadającej poniżej zera.
Po bardzo mile spędzonym czasie udaliśmy się w drogę powrotną i tu znów rozdzieliliśmy się na dwie grupy, (ja pojechałem asfaltem przez Robakowo i Gowino) lecz wszyscy zmarznięci ale szczęśliwi powrócili do swych domów.
Następny wyjazd z WTC będzie coroczną wigilią rowerową organizowaną w Małej Piaśnicy i mam nadzieję, że pojeździmy już sobie po białym puchu. Poniżej tradycyjnie zdjęcia i przebyta trasa.
Dnia 28 listopada grupa biegaczy zorganizowała w Kępinie koło Wejherowa bieg charytatywny dla ratowania wzroku innego biegacza, Krzysztofa. Inicjatywa bardzo mi się spodobała więc postanowiłem również wziąć udział w tej imprezie, a przy okazji sprawdzić swoje możliwości biegowe. Rozmiar imprezy oraz liczba uczestników przeszła moje pojęcie, nie podejrzewałem że biegacze są tak mocno skonsolidowani i solidarni względem siebie. Więcej szczegółów znajduje się na stronie organizatorów maratonypolskie Muszę powiedzieć, że jestem z siebie bardzo zadowolony, na 158 zawodników sklasyfikowanych, zająłem 99 miejsce z czasem 52 min 36 sek, biorąc pod uwagę że jeszcze parę lat temu nie byłem wstanie przebiec 200 metrów bez zadyszki, to naprawdę rewelacja.
Choć w moim rowerowym życiu dzieje się niewiele (tak będzie do czasu aż odzyskam swój rower) to nie znaczy, że nie dzieje się nic, od czasu do czasu pozwalam sobie na dojazd do pracy rowerem mojej córki i to w zasadzie tyle odnośnie jazdy rowerem. Mam cichą nadzieję, że w zbliżający weekend zrealizuję jakąś wycieczkę rowerową.
W dniu dzisiejszym sformalizowałem swoje członkostwo w Wejherowskim Towarzystwie Rowerowym, bo do tej pory byłem raczej sympatykiem a nie członkiem. Bardzo podoba mi się, że są w Wejherowie ludzie interesujący się jazdą na rowerach na równi ze mną.
Jako że ciągle nie mam swojego roweru, do tego weekend w większości spędziłem w pracy, postanowiłem sobotę spędzić na sportowo, wyjątkowo aktywnie i zarazem intensywnie, a czy może być coś bardziej intensywnego od biegu na długim dystansie? Chyba nie. Na stonie Harpagana przeczytałem relację człowieka, który przebiegł 115 km i zdobył miano Harpagana, strasznie mi to zaimponowało. Postanowiłem sprawdzić czy ja również dałbym radę robić dłuższe dystanse biegiem. W ten oto sposób zrodził się w mojej głowie pomysł na półmaraton przełajowy. Jak do tej pory nigdy jeszcze nie biegłem tak długiego dystansu, najdłuższe dystanse, które biegałem kończyły się na 14 km, nie byłem więc pewny czy mi się uda. Początek trasy nastąpił oczywiście na osiedlu Kaszubskim na ulicy Kociewskiej, później Obrońców Wybrzeża, Staromłyńska i ulicą Chopina wybiegam z miasta w kierunku Darżlubia. Po drodze w lesie zrzucam czapkę i odpinam rękawy, bo pomimo temperatury w okolicach 3 stopni mi robi się za ciepło (dobrze że na plecach mam camelbag'a z napojem izotonicznym). Mozolnie zaczynam się wspinać na górę kąpińską i po jakimś czasie mijam skręt na Kąpino i zagłębiam się w las korzystając z niebieskiego szlaku rowerowego WTC. Mijam pierwszy parking, na którym ktoś urządził sobie wysypisko śmieci.
Nigdy nie zrozumiem co kieruje ludźmi, którzy wyrzucają śmieci w lesie, jakim trzeba być prymitywem i debilem aby tak postępować. Mijam następny parking, tutaj znowu ktoś wyrwał tablicę informacyjną i połamał ogrodzenie, brak słów... Biegnę dalej i w końcu docieram do asfaltu, który biegnie z jednej strony do Darżlubia a z drugiej do Leśnictwa Kępino, ja wybieram oczywiście skręt na Kępino, za chwilę mam już 10 km i zaczynam odczuwać ból w nogach.
Biegnę krętą drogą przez las i nim się orientuję dobiegam do rozwidlenia dróg na Leśniewo i Kępino, kontynuuję bieg w kierunku Kępina. Gdy dobiegam do Kępina mam już około 14,5 km w nogach i mocno już je odczuwam, dlatego decyduję się na skrót przez las. W lesie przysiadam chwilę i zjadam kanapkę bo czuję już ssanie w żołądku. Początkowo biegnę przez las drogami i dróżkami aż w pewnym momencie dróżka którą biegłem po prostu urywa się w krzakach, kontynuuję więc przedzierając się przez krzaki już nie bardzo biegnąc. Po kilkuset metrach wracam znów na drogę i okazuje się, że to zielony szlak rowerowy który zaprowadza mnie do wejherowskiego szpitala.
Spoglądam na GPS'a, trasa przebyta to 17,5 km, szybko przeliczam ile zostało do domu i okazuje się że za mało, podejmuję więc decyzję aby wydłużyć powrót do domu i choć decyzja ta nie podoba się moim nogom to przecież miał to być półmaraton. Skręcam w lewo przebiegam przez teren szpitala i kieruję się w stronę ulicy Nowowiejskiego później Norwida, Asnyka, Leśmiana, Prusa i docieram do domu.
Dystans przebyty to 21,6 km w czasie... No cóż 2 godziny i 15 minut, rekord to może nie jest ale całą drogę przebyłem ze średnią prędkością trochę poniżej 10 km/h. Do domu wracam cały szczęśliwy i dumny z siebie a do siebie dochodzę do późnego wieczora. Bardzo ciekawy artykuł o bieganiu znalazłem na stronie bieganie.pl, polecam przeczytać wszystkim którzy mają wątpliwości czy zacząć biegać, oprócz tego na tej stronie znajdziecie całe mnóstwo dobrych porad jak zacząć. Pod spodem tradycyjnie mapa z trasą.
Pierwotne założenie tej wycieczki przewidywało szlak czerwony - piechotą do Sopotu, ale z pewnych względów start musiałem przesunąć na późniejszą godzinę i co za tym idzie przesiadłem się na rower, tradycyjnie już nie swój lecz córki. Po drodze miałem pewną awarię co ostatecznie zmusiło mnie do skrócenia wycieczki i zacieśnienia jej wokół Wejherowa i tak właśnie wyszło mi Przetoczyno runda.
Pogoda mi dziś sprzyjała wyjątkowo, nie padało ani nie świeciło słońce, temperatura była komfortowa i oscylowała w granicach 4 stopni.
Pierwsza część mojej drogi prowadziła dokładnie po czerwonym szlaku aż za jezioro Wygoda. Nad wszystkimi jeziorami, które dziś odwiedziłem panował wyjątkowy spokój i cisza dlatego doszedłem do wniosku, że późna jesień jest właśnie najfajniejszą porą roku do wypoczywania nad jeziorem. Brak hałasujących ludzi, brzęczącej przyrody, ćwierkających ptaków wszystko to sprawia, że można się wspaniale zrelaksować.
Jeziora Pałsznik i Wygoda należą do wyjątkowo ciekawych przyrodniczo miejsc, jako nieliczne w Polsce zaliczają się do jezior lobeliowych, w których występują rzadkie rośliny, między innymi cztery rośliny zamieszczone w czerwonej księdze gatunków ginących, są to: poryblin jeziorny, poryblin kolczasty, lobelia jeziorna i jeżogłówka jeziorna, co więcej poryblin kolczasty ma tam ostatnią trwałą ostoję w Polsce! Z wszystkich jezior w Polsce zaledwie 1,7 % zalicza się do jezior lobeliowych wśród nich słynny Świteź z ballady Adama Mickiewicza.
Rower jakim jechałem to Kross Hexagon V3 i im dłużej nim jeżdżę tym bardziej dochodzę do wniosku, że on chyba jest z plasteliny zrobiony. Pękła mi w nim już tylna oś, pogięły się hamulce przy hamowaniu, tylne koło podczas mocniejszego pedałowania przesuwa się raz w lewo a raz w prawo, no i dziś jeszcze do tego zgiąłem sobie haka z tylną przerzutką, która weszła w szprychy. Rower ten aspiruje do miana roweru górskiego - terenowego, a tym czasem wykonanie jego wiele pozostawia do życzenia i na domiar złego nie był wcale najtańszy.
Poniżej oczywiście galeria ze zdjęciami, których sobie tym razem nie żałowałem, oraz plik trasy, zobrazowany w Everytrail wraz z wybranymi nałożonymi zdjęciami na trasę.
Dzisiejsza moja weekendowa wyprawa przypomniała mi dobitnie, że to już jesień "pełną gębą". W związku z tym nie ma co zbytnio liczyć na piękną i stabilną pogodę. Gdy wyruszałem dziś około godziny 10.30 w kierunku północnym, spodziewałem się kąpieli w morzu ale nie prysznica z nieba, a tym czasem powrót miałem właśnie w strugach deszczu. Drogę rozpocząłem tradycyjnie na zielonym szlaku przez Orle, następnie obrałem kierunek na Pryśniewo dlatego że ciekawiła mnie ta droga już od czasu Harpagana kiedy to w okolicach przechodziliśmy. W Pryśniewie wróciłem na szlak rowerowy by za jakiś czas zjechać z niego w kierunku Warszkowa. Za Warszkowem skręt w lewo w kierunku Tyłowa, czyli tak samo jak parę tygodni wcześniej, z tym że w Kartoszynie skręt w prawo w kierunku zielonego szlaku i szlakiem aż do Żarnowca. Z Żarnowca już prosta droga, na przełaj do Dębek.
Do Dębek dojeżdżałem już w strugach deszczu, co bynajmniej mi się nie podobało. Gdy znalazłem się już na plaży postanowiłem sprawdzić jak daleko może być od Dębek do Karwieńskich Błot na których zazwyczaj się plażujemy i okazało się, że to zupełnie blisko. W Karwieńskich Błotach przy padającym deszczu chwila zastanowienia czy aby się kąpać, no ale przecież po to tu przyjechałem i miałbym niesmak gdybym zrezygnował ze względu na aurę. Szybka decyzja, skok do wody i kąpiel, woda aż parzy... Ubieram się i zjeżdżam z plaży, krótki postój na zjedzenie kanapki na "słonecznej polanie" pod daszkiem wiaty. Cholera pada... Dalej w drogę.
Powrót już typowo asfaltami, czyli Krokowa, dalej skręt na Wejherowo i tak już aż do domu w strugach deszczu. Po drodze jeszcze dwa postoje na wyciskanie skarpetek.
Pod spodem tradycyjnie mapka i skromna galeria zdjęć, skromna dlatego że nie chciało mi się wyciągać aparatu w strugach deszczu.
W tym roku, jak już wcześniej pisałem postanowiłem się zmierzyć z tym rajdem na piechotę. Do przebycia było 100 km w 24 godziny i 15 punktów kontrolnych do zdobycia, oczywiście zamierzony dystans był mocno teoretyczny, bo nie uwzględniał żadnych błędów nawigacyjnych ani innych dróg niż te wyznaczone przez organizatorów. W bazie rajdu, w Redzie stawiliśmy się z moim szwagrem Darkiem o godzinie 19.30. Po zgłoszeniu się w sekretariacie i otrzymaniu numerów startowych 461 i 467, przysiedliśmy na boku i chłonęliśmy atmosferę rajdu, która jest jedyna w swoim rodzaju, kto kiedyś w nim uczestniczył ten wie o czym piszę. O godzinie 20.50 udaliśmy się na start, który znajdował się nieopodal na stadionie w Redzie, na trzy minuty przed 21.00 uczestnikom, rozdane zostały mapy i punktualnie o 21.00 nastąpił start. Do boju ruszyło blisko 500 osób jedni biegli inni szli ale wszystkich łączyły dwie sprawy punkt nr 1, na którym trzeba się było zameldować by zostać zakwalifikowanym oraz... czołówki na głowie. Pochód 500 osób ze świecącymi czołówkami wyglądał bajecznie. Pogoda dopisywała, niebo było czyste i bezchmurne, powietrze mroźne.
Pierwszy punkt zlokalizowany był powyżej Mościch Błot na skrzyżowaniu dróg (4,5 km), do tego miejsca wszyscy praktycznie doszli jednocześnie, dopiero następny punkt podzielił peleton na dwie grupy: tych którzy wiedzieli o moście przez rzekę Redę i szli do niego oraz tych którzy nie wiedzieli lub z innych względów woleli się cofnąć tą samą drogą do Ciechocina. Następny punkt został zlokalizowany w lesie na wysokości Rekowa dolnego (5 km), ze znalezieniem tego punktu również nie mieliśmy problemu dlatego, że w Rekowie dolnym wykorzystaliśmy niebieski szlak do dojścia do punktu. Punkt trzeci (6,5 km) znajdował się na północ od Wejherowa Śmiechowa, w lesie na dobrze przeze mnie znanej górze i ponownie posłużyliśmy się niebieskim szlakiem by dojść do drogi znanej również jako "śmieszka rowerowa" Wejherowo - Rumia, od której był już tylko "krok" do punktu. Czwórka kosztowała nasze nogi już więcej wysiłku (9,5 km) a usytuowana była w Orlu na wysokości jeziora, nie była również trudna do znalezienia ale w trakcie drogi zaczęły odzywać się moje odciski na prawej stopie, których nabawiłem się jeszcze podczas wyprawy piechotą do Łeby, po mału również poczęła ogarniać nas senność bo gdy osiągnęliśmy punkt była godzina około 2.00. Z Orla udaliśmy się nad jezioro Stoborowe zwane potocznie Sztobazy (5 km) Tam też dopadły mnie pierwsze kryzysy związane ze zmęczeniem a Darkowi zaczęły doskwierać odciski. O ile do tej pory nie mieliśmy większych problemów ze znajdowaniem punktów to kolejny punkt, o numerze 6, usytuowany na wysokości Leśniewa (5,5 km) kosztował nas okropnie dużo zmarnowanego czasu. Szczególnie boleśnie odczuł to Darek, ponieważ były to jego rodzinne strony i czuł się niejako odpowiedzialny za nasze błądzenie po lesie. Nie może być mowy oczywiście o żadnej jego winie, na taki stan rzeczy złożyło się kilka czynników między innymi trudny bagnisty teren, panujące ciemności i znużenie które nas dopadło. Na pocieszenie mieliśmy fakt, że osób nie mogących znaleźć szóstki było dużo więcej. Gdy wyruszaliśmy spod punktu nr 6 do punktu nr 7 usytuowanego na Wysokości Rekowa (8,5 km) zaczęło się przejaśniać. Mróz był na tyle silny, że zamarzły nam napoje w butelkach i żeby się napić drinka bez lodu musiałem trzymać swoją butelkę za pazuchą. Na siódemce byliśmy o 8.45 a więc nie było już szans na jakiś rozsądny wynik ani nawet zdobycie drugiej pętli. Do bazy rajdu (4,5 km) zawitaliśmy ponownie około godziny 9.40. O godzinie 10.10 zjedliśmy ciepły posiłek zapewniony przez organizatorów, podczas którego rozważaliśmy sens wyruszania na drugą pętlę. W końcu stanęło na tym, że Darek rezygnuje z dalszej walki a ja próbuję iść dalej.
Chociaż wiedziałem, że szans na ukończenie całego rajdu nie mam żadnych ze względu na późny czas oraz tym bardziej na zmęczenie i obolałe stopy, jednak postanowiłem zwalczyć własne słabości bo o to, w Harpaganie przecież chodzi. Na trasę wyruszyłem ponownie o godzinie 11.00, tym razem obrałem zgodnie z mapą kierunek na południe od Redy. Punkt nr 9 (5 km) , był usytuowany pomiędzy Gniewowem a Redą Pieleszewem i kosztował mnie nieprawdopodobną ilość wysiłku i bólu. Nie mogłem go w żaden sposób zlokalizować, w lesie spotkałem wiele błądzących osób, które również nie mogły go znaleźć. Po około 2,5 godzinach moje wysiłki zostały uwieńczone sukcesem i w żółwim tempie ruszyłem na podbój dziesiątki, na Górę Zamkową (4,5 km). Każdy krok sprawiał mi ogromny ból a mózg praktycznie przestał mi już pracować dlatego między innymi zacząłem popełniać już głupie błędy nawigacyjne, myliłem kierunki, nie rozpoznawałem dobrze znanych mi dróg. Po następnej godzinie dotarłem pod Górę Zamkową, tutaj oczywiście okazało się że jeżeli punkt nazywa się "Góra Zamkowa" to bynajmniej nie oznacza, że będzie się tam znajdował. I znów moje poszukiwania poczęły się przeciągać, w końcu około godziny 15.00 znalazłem to czego szukałem i nastąpił kres moich możliwości, gdybym chciał jeszcze spróbować udać się na pkt 11 musiałbym pokonać 11,5 km, a to w przypadku stanu moich stóp i przy moim zmęczeniu (od 33 godzin na nogach) było niewykonalne.
Na dyplomie, który otrzymałem od organizatorów widnieje napis: za przejście 58,5 km w czasie 18 godzin i 15 minut. Ja jednak wiem z zapisu GPS, że faktycznie pokonałem 75 km. Pod spodem oczywiście mapka trasy i skromna galeria zdjęć.
Harpagan to niesamowita impreza, jedyne porównanie, które przychodzi mi do głowy to, że jest jak bagno - wciąga... W przyszłym roku też wystartuję i może wreszcie zasłużę na miano Harpagana. Harpagan 2009 at EveryTrail
Latka lecą i w związku z kolejną rocznicą moich urodzin, postanowiłem ją uczcić kąpielą w jeziorze, a przy okazji wypróbować jakąś nową drogę do Dobrego. Myślałem jak zwykle, że już bardziej pokombinować się nie da z dojazdem, a jednak... Już w trakcie tej wycieczki nawet przyszła mi taka myśl do głowy: "Ile wycieczek, tyle dróg".
Tym razem tradycyjnie rozpocząłem na zielonym szlaku, dalej przy strzelnicy wojskowej skręciłem w prawo i parłem do przodu.
Pogoda była piękna, choć temperatura powietrza wynosiła około 5 stopni. Po drodze, w lesie minąłem bardzo ciekawy obiekt, który był bardzo wysoką wieżą o konstrukcji stalowej, zakończoną blaszaną amboną.
Od
Wieża ta według opisu na tablicy ma przeznaczenie przeciw pożarowe. Niestety była zamknięta na kłódkę, choć bardzo mnie kusiło by zobaczyć jaki widok jest z tej wysokości.
Następnie minąłem groby piaśnickie wraz z ołtarzem polowym
i kierowałem się lasami w kierunku drogi Wielka Piaśnica - Warszkowo, którą przeciąłem i zagłębiłem się dalej w las, by za chwilę dojechać do starego odcinka drogi asfaltowej,
Całą wycieczkę przejechałem na córki rowerze, Kross'ie Hexagon, dlatego że mój rower tydzień temu doznał poważnego uszkodzenia - pękła mu rama. Cała awaria pokrzyżowała moje plany odnośnie Harpagana, który tym roku startuje z Redy i miałem w nim uczestniczyć na rowerze. Ale jak to mówią: "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło" i postanowiłem przepisać się na trasę pieszą, która też jest wielkim wyzwaniem, 100 km w 24 godziny.
Map created by EveryTrail: Share GPS Tracks
Niedziela zapowiadała się piękna. Zbyt piękna by spędzić ją w domu przed telewizorem lub komputerem, a więc moja propozycja była jedyna z możliwych czyli wsiadamy na rowery i pedałujemy nad morze. Z Wejherowa wyjechaliśmy w grupie trzech osób (Grzegorz, Wiesia, Ola) a po drodze dołączyli do nas jeszcze czterej mieszkańcy Orla (Andrzej, Dorota, Mirka, Dominik) i tak oto w grupie siedmiu osób wyruszyliśmy do Dębek by skorzystać z morskiej kąpieli. Jeszcze w Orlu zadecydowaliśmy, że jedziemy głównie trasami leśnymi i gruntowymi by ominąć ruchliwą szosę do Krokowej, co później niektórzy w duchu przeklinali, bo trasa taka nie jest wcale łatwa chociaż może być przyjemna. Pierwszy poważniejszy odpoczynek połączony ze spożywaniem lodów, krówek lub innych słodyczy oraz zwiedzaniem pięknego kościółka mieliśmy w Tyłowie. Z Tyłowa trasą asfaltową przez Kartoszyno, obok niedokończonej budowy Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, przez Lubkowo i prosto wzdłuż rzeki Piaśnicy, dotarliśmy do Dębek. W Dębkach bardziej szalona część naszej grupy zakosztowała kąpieli w nieciepłym już o tej porze roku Bałtyku. Mimo że słoneczko świeciło mocno, nad morzem wiał bardzo silny wiatr, który po godzinie przegonił nas na zupę rybną do wsi. Pokrzepiwszy swe ciała doskonałą i gorącą zupą wyruszyliśmy w drogę powrotną obierając azymut na Żarnowiec. Z Żarnowca początkowo jechaliśmy zielonym szlakiem by później w lesie odbić w prawo, po drodze minęliśmy po prawej stronie Górę Zamkową i później w szalonym zjeździe wpadliśmy do Kartoszyna gdzie posililiśmy się pysznymi jabłkami z dzikiej jabłonki. Dalszą drogę postanowiliśmy trochę zmienić i wróciliśmy przez Opalino. W Wejherowie byliśmy już długo po zachodzie słońca i wracaliśmy przy świetle lampek rowerowych. Relację tą dedykuję mojej młodszej córce w podzięce za to, że w tak małej osóbce tkwi tak wielki rowerzysta dla którego 78 km nie stanowi problemu, oraz mojej starszej córce, która akurat nie mogła uczestniczyć w tej wyprawie.
"...Coś bym tak chciał jeszcze zrobić" - takie słowa, wypowiedziane przez mojego kolegę Artura podczas naszej rozmowy na tematy upływającego życia trzydziestoparolatków, zapoczątkowały naszą wyprawę - piechotą do Łeby. A zaczęło się od tego, że Artur zwierzył się mi ze swojego marzenia, by polskie wybrzeże przebyć piechotą. A mi w to graj, więc aby wypróbować swoje siły postanowiliśmy na początek pomaszerować z Dębek do Łeby. Do naszych dyskusji o wyprawie przyłączył się jeszcze Piotr, któremu również spodobał się ten pomysł i w ten sposób zawiązała się nasza grupa wycieczkowa. Wystartowaliśmy o siódmej punkt, z Dębek, do których dotarliśmy samochodem podwiezieni przez moją siostrę Dorotę. Początek odbywał się w promieniach wschodzącego słońca i zapowiadała się piękna pogoda co bardzo nas cieszyło bo nie byłoby miło maszerować w strugach deszczu. Wędrowało się nam bardzo dobrze, choć każdy z nas miał inny rodzaj obuwia, a dopiero przebyte kilometry zweryfikowały nasze poglądy na temat odpowiednich butów na taką wyprawę. Do przejścia mieliśmy około 36 km do samej Łeby, niestety tym razem nie mogłem tego dokładnie stwierdzić dlatego, że mój GPS musiałem oddać do naprawy. Wrzesień jest zdecydowanie najlepszym miesiącem do wędrowania po plaży, ludzi na plaży jak na lekarstwo więc nie trzeba kluczyć między kocami, temperatura powietrza i wody w miarę komfortowa no i można sobie jeszcze pozwolić na nocleg pod namiotem bez ryzyka zamarznięcia. Do Łeby dotarliśmy o godzinie 17.00 po 10 godzinach marszu, po drodze mieliśmy cztery przerwy mniej więcej po pół godziny, a więc samego marszu było 8 godzin. Po dotarciu na miejsce wszyscy odczuwaliśmy już okropny ból w nogach, ale chyba najbardziej cierpiał Piotr gdyż jego stopy pokryły się pęcherzami. W Łebie zrobiliśmy sobie wydłużony postój połączony z degustacją piwka, które mieliśmy nadzieję, że chociaż trochę znieczuli nasze obolałe stopy, niestety piwo nie zadziałało. Zbliżał się już zachód słońca więc pozostało nam jeszcze wrócić na plażę i poszukać miejsca na nocleg. Niestety szło nam się bardzo opornie, marzyło mi się dotrzeć do wydmy Łąckiej ale fakt że dotarliśmy do Rąbki był już ogromnym sukcesem. Z Rąbki zielonym szlakiem udaliśmy się na plażę gdzie rozbiliśmy namiot już w całkowitej ciemności i przy psującej się pomału aurze.
Obudził nas o godzinie 00.26 padający deszcz i silny wiatr, tak z przerwami było już do rana. Rano obudziliśmy się mokrzy ale w miarę wyspani. Zwinęliśmy biwak, zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się na dworzec PKS, gdzie mieliśmy szczęście bo od razu wsiedliśmy w busa do Lęborka. W Lęborku znów uśmiechnęło się do nas szczęście i wsiedliśmy do SKMki. O wpół do dziesiątej siedzieliśmy już u mnie w domu i piliśmy kawkę pokazując sobie swoje odciski.
Podróżowanie z rodziną na rowerach może być wspaniałe i bezstresowe ale potrzebne do tego są bezpieczne i przyjazne ścieżki rowerowe a takie właśnie można znaleźć za granicą Polski bo u nas to nie bardzo.
W dniach 22 i 23 sierpnia odbyliśmy naszą pierwszą, zagraniczną wycieczkę (choć dla mnie to nie była pierwsza, bo już pedałowałem po niemieckich, holenderskich i łotewskich ścieżkach rowerowych). W skład ekipy weszli Andrzej (szwagier), Dorota (moja siostra), Dominik (siostrzeniec), Wiesia (moja żona), Agata (moja córka), Ola (moja córka, najmłodszy uczestnik-8 lat) no i ja czyli Grzegorz.
Wyprawa po wyspie Uznam rozpoczęła się w Świnoujściu do którego dotarliśmy samochodami z rowerami przytroczonymi do bagażników. Auta zostawiliśmy na parkingu strzeżonym przy ulicy 11 listopada. Dopiero na miejscu po rozładowaniu rowerów uświadomiłem sobie, że grupa siedmiu rowerzystów to naprawdę całkiem spory peleton, który będzie ciężko upilnować by wszystko przebiegało bezpiecznie. Po przejechaniu na stronę niemiecką wszystkie obawy zostały jednak rozwiane przez perfekcyjnie wyznaczone trasy rowerowe.
Pierwsze nasze machnięcia pedałami poświęciliśmy na dojechanie do supermarketu celem nabycia prowiantu by nie przepłacać po stronie niemieckiej, zresztą nie my jedni robiliśmy zakupy u nas bo wraz z nami robiło zakupy mnóstwo Niemców. Zaspokoiwszy potrzeby grupy ruszyliśmy w stronę granicy.
Pierwszą miejscowością odwiedzoną przez nas był Ahlbeck, piękne miasteczko po którym początkowo jechaliśmy wzdłuż drogi bo nie wiedzieliśmy, że przy morzu idzie piękna droga dla rowerów, ale było to podyktowane tym, że przed wyprawą szukałem wszędzie dokładniejszej mapy Uznam ale nigdzie nie znalazłem i musieliśmy się opierać na bardzo niedokładnej mapie z GPSa. Ale wiedzeni rowerowym nosem trafiliśmy w końcu na odpowiedni tor. Następnie był Heringsdorf za którym minęliśmy jezioro Schloonsee, jezior zresztą było więcej, bo cała wyspa jest nimi usiana. Później był Koserow i przewężenie, które na niedokładnej mapie wydawało mi się nawet końcem wyspy takie było wąskie, dalej były Zempin, Zinowitz, Trassenheide, . Nasza grupa pomału zamiast się rozpędzać zaczęła pomału gasnąć, na krótką chwilę postawiły nas na nogi, lody kupione w Karlshagen. Niestety w nogach mieliśmy już ponad 50 km i dla najmłodszych było to już trochę za dużo, jechaliśmy dalej z myślą, że na najbliższym kempingu się rozbijemy, mijały kolejne kilometry i dotarliśmy najpierw do lotniska gdzie mieliśmy okazję zobaczyć z zupełnie bliska lądujący szybowiec, wystawę sprzętu wojskowego i wyścigi motocyklowe a następnie dotarliśmy do Peenemunde gdzie kiedyś stacjonowały wojska a obecnie stoi mnóstwo opuszczonych domów.
Na "pokładzie" począł tlić się bunt... Trzeba nam było szukać już na gwałt noclegu. Wróciliśmy do Karlshagen ale inną drogą i udaliśmy się w stronę powrotną z nadzieją na jakiś kemping lecz albo wszystko było pozajmowane albo bariera językowa uniemożliwiała dokładniejsze wgłębienie się w warunki rozbicia namiotu. Koniec w końcu na wysokości Trassenheide zjechaliśmy na plażę i tak po kolacji zjedzonej z naprawdę wielkim smakiem rozbiliśmy namioty na plaży i przenocowaliśmy przy szumiących falach Ostsee. W pierwszym dniu naszej wyprawy przejechaliśmy 70 km.
Rano po przespanej nocy wszyscy wstaliśmy już o szóstej, w moim wypadku byłem trochę zmarznięty bo spałem jako jedyny bez śpiwora. Po śniadaniu o godzinie siódmej stwierdziliśmy, że woda w morzu jest cieplejsza od powietrza dlatego aby się ogrzać wykąpaliśmy się.
Droga powrotna upływała już w ekspresowym tempie. Ani się obejrzeliśmy jak znów byliśmy w Swinemunde w polskiej rzeczywistości. Po zjedzeniu pizzy, odebraliśmy samochody z parkingu i ruszyliśmy jeszcze na świnoujską latarnię, najwyższą latarnię na polskim wybrzeżu.
Stamtąd już ekspresem do Wejherowa.
Dzień drugi naszej wyprawy to 45 km. Cały dystans to 115 km, czas jazdy 8h 37min, średnia prędkość 13,35 km/h.
Minął miesiąc od mojego ostatniego tu wpisu, wraz z miesiącem minęły urlop i swoboda w planowaniu wycieczek. A w trakcie urlopu sporo podróżowaliśmy i to nie zawsze rowerami. Wraz z rodziną przejechałem samochodem całą granicę wschodnią Polski aż do Bieszczad odwiedzając po drodze między innymi Świętą Lipkę, Węgorzewo, Gołdap, Stańczyki, Suwałki, Augustów, Białystok, Górę Grabarkę, Terespol, Włodawę, Hrubieszów, Jarosław, Solinę i na koniec Ustrzyki Górne. Chociaż uważam, że jazda przez Polskę samochodem jest jednym z najgłupszych sposobów zwiedzania naszego kraju, potraktowałem tą podróż jako rekonesans i zaostrzenie apetytu do podróży rowerem przez te rejony. W Ustrzykach Górnych weszliśmy wszyscy na Tarnicę i przede wszystkim poznaliśmy wreszcie smak pieszej wędrówki po Bieszczadach. Należę niestety do ludzi, którzy jeżeli czegoś nie dotkną, nie zobaczą, to nie potrafią zrozumieć czyjegoś zachwytu, Bieszczady są właśnie takim miejscem, o którym sporo słyszałem ale mnie tam nie ciągnęło, teraz się to zmieniło. Następnym przystankiem na naszej drodze była Lipnica Murowana gdzie czekał na mnie mój wierny przyjaciel - rower, pozostawiony przeze mnie po przejechaniu Polski. Lipnica jest też świetnym miejscem do wypadów w Beskid Wyspowy. W tym urlopie spełniło się jeszcze jedno moje marzenie tzn. nocleg pod namiotem na szczycie Beskidu Wyspowego, a zrealizowałem ten plan na Jasieniu. Trasa naszej pieszej wycieczki pod spodem. Mogielica - Jasień at EveryTrail
Map created by EveryTrail: Travel Community Udało mi się wraz ze szwagrem również wjechać rowerem na jeden ze szczytów wprawdzie niezbyt wysoki (Łopusze Wschodnie 612 m n.p.m.) ale jednak. Okolice Lipnicy Murowanej at EveryTrail
Map your trip with EveryTrail
Marzyłem o tym od kilku lat, zbierałem sprzęt, przygotowywałem się psychicznie i fizycznie, aż wreszcie stało się. Moje największe jak do tej pory rowerowe marzenie się spełniło, przejechałem Polskę z północy na południe, oddzieliłem czerwoną krechą wschód od zachodu, przeciąłem Polskę na pół... Ech tylko co teraz? To ciekawe jak w głowie człowieka szybko rodzą się następne marzenia i zastępują te już spełnione. Może by tak teraz wokół Polski? Albo tą samą trasę w sezonie zimowym...
Wyprawę zacząłem w Tczewie, dlaczego właśnie tam? Z kilku względów przede wszystkim nie chciało mi się pokonywać po raz kolejny tej samej trasy, którą mniej więcej od kilku lat dojeżdżam do Gdyni, Sopot i Gdańsk też nie stanowią dla mnie tajemnicy a do Tczewa z Wejherowa dojeżdża kolejka SKM. Dlatego właśnie Tczew. O godzinie 5.59 wsiadłem w "Sprintera" do Tczewa i od razu skierowałem się do przedziału bagażowego - czytaj dla palących i pijących alkohol. Nie obyło się bez małego konfliktu, bo jak to jest, że ja z rowerem chcę wejść do tego przedziału. Ale sobie jakoś poradziłem a nim dojechałem do Tczewa wszyscy "pyszczący" wysiedli a jeden najzagorzalszy mój przeciwnik nawet stał się miły i zaczął wypytywać o cel podróży. Wysiadłszy w Tczewie zacząłem kołować w kierunku Wisły i mostu przez nią. Wiele razy przejeżdżałem przez ten most pociągiem i nie robiło to mnie większego wrażenia, dopiero na rowerze można docenić wielkość i piękno tej konstrukcji. Pogoda na wstępie mej wyprawy nie była zła, niebo było zachmurzone, temperatura była komfortowa, jeszcze nic nie zapowiadało upałów jakie miały przyjść. Po drodze mijałem wiele ciekawych miejscowości i zabytków, pomału się rozpędzałem i wpadałem w rytm podróży. Kolejną ciekawą konstrukcją na mojej drodze była śluza na Nogacie, woda tam pokonuje niezły spadek. Z czasem zaczęło robić się coraz cieplej i upalniej, tak też miało pozostać do końca mej wyprawy. Nie ma sensu bym opisywał każdy kilometr pokonany przeze mnie i mój rower, trwało by to bardzo długo, dość że ograniczę się do odczuć jakie mi towarzyszyły i do kilku przygód. Po pewnym czasie już za Grudziądzem i w województwie Kujawsko - Pomorskim pogoda zaczęła się zmieniać na burzową. W miejscowości bodajże Błędowo pierwszy raz w życiu miałem okazję przebywać o 20 metrów od miejsca uderzenia pioruna. Powiem tylko, że wrażenia są piorunujące. Po tym zdarzeniu zostałem trochę zbity z tropu i jechałem dalej z duszą na ramieniu, by za miejscowością Kowalewo Pomorskie doświadczyć pierwszej w moim życiu poważniejszej wywrotki na rowerze. Przyczyną był padający deszcz, który sprawił, że asfalt stał się ślizgi no i moja wrodzona ostrożność każąca mi zawsze jeździć jak najbliżej krawędzi drogi. Gdy zjechałem z asfaltu, przy próbie powrotu na niego nastąpiła wywrotka, która skutkowała zdartym kolanem, łokciem obitym biodrem (boli do tej pory) oraz obolałą czaszką. Zawsze jeżdżę w kasku na rowerze i jestem gorącym zwolennikiem używania go lecz tym razem ze względu na zapowiadane upały nie zabrałem go. Rower też niestety nie wyszedł bez szwanku, skrzywiony pedał i jak się później okazało pęknięta szprycha. Po tych wydarzeniach straciłem trochę wątek, ale trzeba było się pozbierać i kontynuować "epopeję". dzień pierwszy zakończyłem z wynikiem 160 km nad jeziorem Okonin gdzie zanocowałem w wynajętym za niewielkie pieniądze pokoiku.
Dzień drugi rozpoczął się dla mnie bardzo wcześnie bo o godzinie 4.15 już byłem na nogach a jazdę zacząłem o 4.45. Śniadanko zjadłem sobie w lesie w pięknym miejscu podczas pomału rosnącej już temperatury. Moim planem było dotrzeć znowu do Wisły, od której odkleiłem się poprzedniego dnia z powodu zakola jakie robi na wysokości Grudziądza. Niestety trochę przesadziłem z tym przyklejaniem się do Wisły, koniec w końcu straciłem mnóstwo czasu i sił przed Nieszawą by wydostać się z okolicznych bagien, lasów i piaszczystych dróg. Gdy w końcu mi się to udało popędziłem w kierunku Włocławka, by tam przedostać się na zachodni brzeg Wisły. Wielkie miasta to istny koszmar dla rowerzystów i nie muszę tego nikomu tłumaczyć kto kiedyś przez takie miasto przejeżdżał. Jako że wielkiego miasta miałem dość dalej trzymałem się bocznych dróg nawet za cenę wydłużania trasy. Przejechałem Choceń i w Chodeczy zorientowałem się, że na tylnym kole mam ósemkę, po oględzinach okazało się, że mam pękniętą szprychę. Od tego momentu zaczęło się szukanie sklepu rowerowego. Potrwało to aż do Krośniewic gdzie na szczęście znalazłem sklep kupiłem kilka szprych na wszelki wypadek i dokonałem naprawy. Upał był okropny w słońcu grubo powyżej 30 stopni ja cały spocony i obklejony owadami a pompa na rynku w Krośniewicach niestety nie chciała działać. Zresztą podczas całej tej podróży średnio zużywałem do picia od 5 do 6 butelek 1,5 litrowych wody. Krośniewice ogólnie są pięknym miasteczkiem ale spotkało ich wielkie nieszczęście w postaci skrzyżowania głównych traktów transportowych w Polsce. Bardzo współczuję ludziom mieszkającym właśnie w takich miejscach. Wyjazd z Krośniewic w interesującym mnie kierunku też okazał się niełatwy, nie wychodziła w kierunku południowo-wschodnim żadna boczna droga dlatego byłem zmuszony początkowo wyruszyć krajową dwójką, istny koszmar rowerzysty. Szybko jednak uciekłem w pola, by za chwilę odszukać drogę w interesującym mnie kierunku. Po drodze minąłem miejscowość Góra Św. Małgorzaty z ciekawym wzniesieniem i kościołem stojącym na nim. Mój drugi dzień zakończył się w Ozorkowie, do którego zmierzałem z premedytacją gdyż wiedziałem już, że coś się dzieje z moim bębenkiem w tylnym kole i muszę szukać serwisu, który mi to naprawi. Całkiem przypadkiem właśnie w Ozorkowie trafiłem na usługi hotelarskie świadczone przez starszego pana, który z garażu uczynił istny hotelik i tam postanowiłem zanocować. Dzień drugi zakończył się dystansem około 180 km.
Trzeci dzień rozpoczął się dla nie również wcześnie rano. Za miejscowością Rosanów dorwało mnie takie oberwanie chmury i burza, że musiałem 45 minut siedzieć pod daszkiem przy sklepie i znów pioruny waliły dookoła mnie. Gdy deszcz odrobinę zelżał potoczyłem się ostrożnie moim uszkodzonym rowerem do Zgierza, w którym szybko odszukałem sklep rowerowy lecz niestety był jeszcze zamknięty a co gorsza sklep wcale nie oznaczał serwisu z narzędziami dlatego po dłuższym zastanowieniu i konsultacją telefoniczną z Grzegorzem z Prosportu, postanowiłem pojechać do Łodzi, a że rower już nie bardzo nadawał się do jazdy,po wcześniejszym zapytaniu się motorniczego wpakowałem się do tramwaju z rowerem i "hajda" do Łodzi. Nie będę tu opisywał jak prawie zapłaciłem mandat za brak biletu na rower i jak do tego pewna starsza pani podpuszczała dodatkowo kontrolerów, że muszą mi obligatoryjnie wlepić mandat za ten rower. Skończyło się na tym, że zlitowali się nade mną i wypuścili w Łodzi Manufakturze. Nie będę się też rozpisywał nad moimi poszukiwaniami serwisu, który by dokonał naprawy na miejscu. Znalazłem w końcu życzliwego człowieka, który wykręcił część z innego roweru w swoim sklepie i wkręcił do mojego, było to na ulicy Stefanowskiego 17, gorąco polecam ten serwis tym bardziej, że człowiek ten stwierdził, że przyszedł na niego ciężki czas z powodu kryzysu i jest zmuszony zamknąć swój sklep. Upał w Łodzi oczywiście doskwierał niesamowicie do tego stopnia, że zanim po 13.00 wyjechałem z miasta byłem jeszcze świadkiem zasłabnięcia kobiety na chodniku. Jadąc tak przez Polskę i odmawiając swoje "rowerowe godzinki" w upale, cały czas marzyłem o jakiejś kąpieli w jeziorze lub rzece, dlatego gdy tylko na mapie pokazywało się jakieś jezioro natychmiast ciągnęło mnie w tamtą stronę, nie inaczej było z Jeziorem Sulejowskim. Postanowiłem za cenę naddanej drogi i dodatkowego zmęczenia podjechać o brzegu i skorzystać z kąpieli. Niestety mój wysiłek się nie opłacił, aby dostać się do brzegu musiałem przedostać się przez błoto prawie po kolana a gdy już stanąłem nad wodą wygląd jeziora nie odpowiadał moim standardom nadawania się do kąpieli. Nie dość, mimo świecącego pełną siłą słońca, z góry zaczął padać ulewny deszcz, poczułem się jak na obrazie Salwadora Dali... W miejscowości Majkowice miałem dość postanowiłem poszukać jakiegoś miejsca gdzie mógłbym się rozbić namiotem, pod sklepem został mi polecony pewien kemping oraz dostałem nr telefonu do właścicielki, która to gdy do niej zadzwoniłem wytłumaczyła mi jak tam trafić tak jak to tylko kobieta potrafi. Skończyło się na tym, że pogryziony przez komary, spocony, wycieńczony przedzierałem się przez lasy, bagna i piachy by w końcu po godzinie zrezygnować i wycofać się. Ukojenie od mych mąk znalazłem na łączce przed domem sołtysa Bąkowej Góry, któremu bardzo dziękuję za uprzejmość i gościnność. Dzień trzeci z powodu problemów ze sprzętem tylko około 150 km.
Dzień czwarty tradycyjnie zaczął się dla mnie bardzo wcześnie. Obfite śniadanko składające się z dwóch buł, kiełbasy i litra mleka, zjedzone i wypite przeze mnie za Przedborzem miało mi posłużyć jako paliwo bardzo trudnego i miałem nadzieję, że ostatniego etapu mojej podróży, jednakże żołądek począł się buntować. Na szczęście udało mi się go przekonać do współpracy i dalej pojechaliśmy razem, czyli ja, mój żołądek oraz jego zawartość. Późnej był Przedborski Park Krajobrazowy, w trakcie zwiedzania jego, przejechałem granicę województwa Świętokrzyskiego. Teren coraz bardziej falował wzniesienia według GPSa przekraczały 340 m n.p.m. a doliny sięgały 200 m n.p.m., nie łatwo było się wspinać tym bardziej, że upał wcale nie zelżał. Tak kontynuowałem swoją wyprawę, czułem się jak Bilbo Baggins wędrujący przez Śródziemie, czasami krajobrazy były wręcz nierzeczywiste tak piękne. Minąłem Małogoszcz za nim nawet jedną Lipnicę, ale niestety nie tą do której zmierzałem. Gdy wjechałem do Jędrzejowa wiedziałem już, że dam radę, że na pewno dojadę tego dnia. W Skalbmierzu stała się ze mną dziwna rzecz upał, zmęczenie, odwodnienie, brak kofeiny i nie wiem co jeszcze sprawiły, że całkowicie straciłem orientację nie wiedziałem gdzie wschód a gdzie południe, musiałem odpocząć. Usiadłem na ławce w zacienionym parku i po prostu przeczekałem aż mi przejdzie. Gdyby mnie ktoś wtedy zapytał jak się nazywam, nie odpowiedziałbym bo nie wiedziałem. Dalej przekroczyłem granicę województwa Małopolskiego, by za jakiś czas przekroczyć po raz ostatni Wisłę w Nowym Brzesku. Gdy dotarłem wreszcie do Bochni kolana odmawiały mi już posłuszeństwa, zdobyłem się jeszcze na ostatni wysiłek i ostanie 18 km do Lipnicy Murowanej przejechałem głównie siłą woli. każdy kto kiedyś był w tych rejonach ten wie jakie przewyższenia tam są i ile trzeba włożyć wysiłku by rower wraz z szanowną osobą i tobołami wtaszczyć na górę. Dzień czwarty zakończony dystansem najdłuższym bo według GPSa około 190 km
Na tym zakończyła się moja wyprawa rowerowa. Wiem, że nie jestem jedyny, który przejechał taką trasę rowerem i wcale nie czuję się przez to wyjątkowy. Myślę, że trochę wyjątkowy może tu być czas w jaki to zrobiłem ale nie wynikało to z jakiejś chęci ścigania, lecz raczej z tego, że jestem wyjątkowo rodzinnym człekiem i żal mi było moich dzieci, które siedziały w domu mimo wakacji i nie miały żadnej rozrywki, którą zazwyczaj ja im organizuję we wakacje.
Byłem więc ograniczony przez czas i to sprawiło, że gnałem tak przez kraj zamiast kontestować jego piękno.
W weekend odbyłem dwie bardzo ciekawe wycieczki. Pierwszą była wyprawa ze szwagrem i siostrzeńcem na górę w Kazimierzu. Góra ta jest krawędzią Kępy Oksywskiej i podobno przez Niemców była nazywana "Krwawą górą" ze względu na sporą liczbę hitlerowców, którzy zginęli podczas prób jej zdobycia we wrześniu 1939 roku. Z krawędzi osuwiska od zachodu tej góry, rozciąga się niesamowity widok na dolinę rzeki Redy, Gdynię, Rumię, Redę, Wejherowo i okolicę. Znajduje się tam również geocache ale go nie znaleźliśmy, bo nie przeczytałem opisu miejsca ukrycia a przy pomocy samego GPSa się nie da.
Map created by EveryTrail: Share GPS Tracks
Drugą wyprawą była wycieczka do Łeby. Po raz pierwszy wykorzystałem bagażnik do przewozu rowerów by przetransportować nasze maszyny na miejsce wycieczki. Stwierdzam, że daje to sporo nowych możliwości zwiedzania kraju na rowerach, bo choć ja jestem zwolennikiem docierania wszędzie na rowerze to zdaję sobie sprawę, że moja rodzina nie musi mi dorównywać kondycją i wytrzymałością. Wyprawę rozpoczęliśmy w Rąbce później przejechaliśmy koło wyrzutni rakietowej by w końcu dotrzeć do wydmy Łąckiej. Stamtąd przeszliśmy piechotą na plażę gdzie wytrzymalsza część naszego "teamu" zażyła kąpieli morskiej w wodzie, której temperatura nie była zbytnio komfortowa. Po tych atrakcjach przejechaliśmy plażą około 8 km do Łeby. Nie było łatwo przemieszczać się po plaży ale wszyscy mężnie to znieśli.
Dawno niczego konkretnego tu nie opisałem, co oczywiście nie znaczy, że nie jeżdżę rowerem. Jeździłem po okolicy całkiem sporo i w zasadzie sporo z tego nadawałoby się by to opisać ale ograniczę się do najnowszej wycieczki. Ostatnio znalazłem ciekawą zabawę dla moich dzieci i oczywiście dla mnie, a chodzi o Geocaching, polega to na odnajdywaniu miejsc z ukrytymi skrzynkami, do których współrzędne GPS można znaleźć na tej stronie. Dzisiejsza wycieczka była właśnie do jednej z takich skrzynek.
Choć codzienność kojarzy się raczej nudnymi, powtarzanymi czynnościami, to na rowerze tą codzienność można naprawdę wyjątkowo urozmaicić. Wydawało mi się mojej drogi do pracy już nie można uczynić ciekawszej, a jednak... inna wersja drogi do pracy at EveryTrail
Map created by EveryTrail: Geotagging Community Szkoda tylko że nie miałem ze sobą aparatu by również udokumentować fotograficznie tą trasę (ale jeszcze nic straconego). Trasa ta jest dla osób, które mają ochotę pojeździć w trudnym terenie w drodze do, lub z Gdyni. Drugim szlakiem, który zamierzam zaprezentować jest droga do Gościcina omijająca drogi o podwyższonym ruchu samochodowym, biegnąca malowniczo przez las i mijająca po drodze stary wejherowski cmentarz dla umysłowo chorych (niezwykłe miejsce).
Wokół Wejherowa umiejscowionych jest kilka rezerwatów przyrody o bardzo cennych i ciekawych walorach przyrodniczych. Jednym z nich jest właśnie rezerwat Lewice. Jest to torfowisko na wysoczyźnie morenowej, tworze polodowcowym. Rośnie tam wiele ciekawych roślin spotykanych w niewielu miejscach Polski. Trafiłem tam dziś niejako przez przypadek ale oczywiście wcale tego nie żałuję bo to bardzo ciekawe miejsce. Po drodze "zahaczyłem" o wzgórze w Pętkowicach skąd rozciąga się ładny widok na okolice i na pięknej "śmieszce" rowerowej uszkodziłem szprychę w kole przez co byłem zmuszony do skrócenia wycieczki i powrotu do domu. cały dystans przejechany przeze mnie wyniósł 16 km. Myślę, że jest to świetny pomysł na wycieczkę dydaktyczną dla dzieci, bo dystans nie jest zbyt długi a można zobaczyć wiele ciekawych rzeczy. Poniżej przedstawiam trochę zdjęć z wycieczki oraz z wejherowskiej nocy muzeów jaka odbyła się po raz pierwszy w Wejherowie i tradycyjnie trasę z GPSa.
W święto pracy, czyli 1 maja postanowiłem przejechać się "lajtowo" po czarnym szlaku z Wejherowa. Dlaczego "lajtowo"? Ano dlatego, że ciągle jeszcze dochodzę do siebie po przebytej w zeszłym tygodniu trasie oraz po grypie żołądkowej, która mnie sponiewierała. Trasa czarnym szlakiem jest wyjątkowo ciekawa i bardzo trudna dla rowerów ale nie niemożliwa do pokonania, zresztą zawsze można rower popchnąć pod większą górę lub po piachu. Czarnego szlaku trzymałem się do Zbychowa a w Zbychowie odbiłem na niebieski szlak rowerowy prowadzący na Reszki, z Reszków przejechałem do drogi Leśnictwo Piekiełko - Rumia Szmelta. Następnie pojechałem do Szmelty a z tamtąd już na krajową 6 i do Wejherowa przyjemnie popychany przez zimny wiatr, klucząc wśród samochodów stojących w korku do zjazdu na Władysławowo. Pod spodem tradycyjnie umieszczam link do zdjęć z wycieczki w galerii, tym razem niestety nie mogę przedstawić pliku trasy z GPSa ze względu na problemy techniczne z moim sprzętem. Po mału, w związku z tymi problemami dojrzewam do sprawienia sobie jakiegoś GPSa typowo rowerowego :)
Czy nieudany plan można przekuć we wspaniałą wycieczkę? Jadąc rowerem oczywiście! Założenia mojej wyprawy były wyjątkowo ambitne, ale z kilku ważnych przyczyn nie mogły niestety zostać zrealizowane. Wszystkie szczegóły można obejrzeć na mapie oraz na zdjęciach. W statystykach wygląda to mniej więcej tak: pierwszy dzień: dystans-161 km(cały czas pod wiatr), czas jazdy-8h 12min, średnia prędkość-19,62 km/h. Dzień drugi: dystans-213 km (około 40 km pod wiatr), czas jazdy-10h 44min, średnia prędkość całego dystansu-19,73 km/h. A więc udało mi się pobić mój zeszłoroczny rekord dystansu ze 165 km na 213 km :)
Życie potrafi zaskakiwać każdy o tym wie, ale jak potrafi zaskoczyć wycieczka rowerowa po okolicach Wejherowa wie tylko osoba po niej jeżdżąca. Tak było właśnie dziś. Ostatnio (zresztą jak zwykle) miałem mało czasu na coś więcej niż tylko dojazdy do pracy i powroty z niej, dlatego z radością wyrwałem się dziś z domu żeby pojeździć po okolicy. Wyruszyłem około godziny 15 z domu bez specjalnego planu w kierunku czerwonego szlaku wejherowskiego. Początkowo trzymałem się go aż do jeziora Wyspowo i tam zjechałem z niego by pognać w kierunku Nowego Dworu Wejherowskiego przez las. Po drodze minąłem leśny drogowskaz na Sopieszyno, który mijałem wcześniej już wielokrotnie i zawsze zastanawiałem się na ile dokładnie oznaczona jest ta trasa dalej w lesie, dlatego postanowiłem sprawdzić to tym razem. Trasa jest niezbyt dobrze oznaczona i można się pogubić na wielu rozwidleniach dróg, ale w końcu przeciąłem drogę asfaltową nr 218 prowadzącą do Chwaszczyna i zagłębiłem się dalej w las. Moja droga prowadziła stale pod górę i nawet mi się to podobało bo z mapy wynikało, że zbliżam się do jakiegoś szczytu. Po jakimś czasie rzeczywiście dotarłem do miejsca wśród drzew gdzie znajdował się kamień z wyrytym krzyżykiem, miejsce było podobne do Góry Puckiej, którą odwiedziłem wcześniej. Znowu poczułem zawód, że ze wzniesienia na pewno rozpościerałby się piękny widok ale drzewa wszystko przesłaniają. Pojechałem dalej drogą, gdy wtem wyjechałem na otwartą przestrzeń skąd rozpościerał się przepiękny widok na okolicę. Widok prawie przypominał mi widoki jakie można zobaczyć w polskich Beskidach. Aż dziw bierze, że takie perełki można spotkać zaledwie 6 km od granic Wejherowa.
Porcja zdjęć z wycieczki:
W tym tygodniu nie miałem zbytnio czasu na jakąś specjalną wycieczkę ze względu na obowiązki służbowe, w związku z tym postanowiłem opracować trasę, którą pokonuję do pracy i powrót z niej. Przy okazji zabrałem aparat by upolować pierwsze oznaki prawdziwej wiosny. W kierunku Gdyni jechałem trasą opracowaną przez lata dojazdów tzn. początek ścieżką rowerową z Osiedla Kaszubskiego do Śmiechowa, ze Śmiechowa poboczem drogi krajowej nr 6 do Redy, w Redzie w przypadku znikomego ruchu jadę drogą a w przypadku dużego natężenia ruchu przemieszczam się chodnikiem. W Rumi skręcam na Auchan i dalej ścieżką rowerową aż do Rumi Janowa i Kumera, dalej drogą oczyszczalni Dębogórze (przez niektórych zwaną ścieżką przemytników), aż do Gdyni Chyloni. Tam już można wybierać czy w prawo do miasta czy w lewo na Oksywie. Trasa do Oksywia opisana przeze mnie ma długość 24 km i jest w miarę szybka i wygodna ze względu na utwardzoną nawierzchnię.
Powrót na drugi dzień zaplanowałem inną drogą, moją ulubioną, bardziej dziką i "ekstremalną". Najlepiej widać ją na śladzie z GPS oraz na zdjęciach i choć jest o 2 km dłuższa to lubię ją zdecydowanie bardziej ze względu na bliższy kontakt z przyrodą.
Od paru lat zbieram się by przejechać czarnym szlakiem z Wejherowa do Gdyni ale co się do tego zabiorę to zawsze coś mi przeszkodzi. Dzisiaj postanowiłem pojechać w kierunku południowym od Wejherowa ale gdy o 6.15 rano wyszedłem z rowerem na zewnątrz,zbił mnie z tropu padający deszcz. Mimo niesprzyjających warunków obrałem azymut na Wyspowo i w związku z padającym deszczem postanowiłem jechać wyłącznie asfaltami, ale cóż za pech bo po drodze przeciąłem właśnie czarny szlak, który wabił mnie piękną wyrównaną nawierzchnią. Nie zastanawiając się długo zboczyłem w Śmiechowie w lewo i pognałem radosny, że może dziś uda mi się przejechać cały ten przeklęty szlak. Niestety ładna nawierzchnia szybko przemieniła się w bagno i skończyło się jak zwykle czyli kapitulacją po kilku kilometrach. Pech dotyczący tej drogi przedstawiają zdjęcia z lata i jesieni 2007 roku:
Wyczyny z dzisiaj przedstawione są w mojej galerii. Tak więc zboczyłem ze szlaku i pojechałem prosto do Gniewowa stamtąd pojechałem nad jezioro Wyspowo. W lesie pomiędzy jeziorem a Nowym dworem Wejherowskim zaskoczyła mnie spora ilość śniegu, która mimo dodatniej temperatury dość obficie zalegała jeszcze na drodze utrudniając mi jazdę.
Kontynuowałem podróż czerwonym szlakiem, który po drodze mija Górę Pucką o wysokości 201 m n.p.m. Nie omieszkałem oczywiście wejść na to wzgórze, które jest chyba najwyższe w okolicy. Ze szczytu niestety niczego nie widać bo jest on gęsto porośnięty drzewami, a szkoda. Podejrzewam, że widok mógłby być imponujący, szkoda że nasze władze samorządowe nie wpadły na pomysł, żeby postawić tam wieżę widokową. Jadąc dalej czerwonym szlakiem, dotarłem do Jeziora Borowo, potem przez las na asfalt i wróciłem do domu.
Pod spodem tradycyjnie prezentuję zdjęcia i przejechaną trasę.
W pierwszym dniu wiosny wybrałem się na poranny objazd po okolicy. Jako, że byłem spragniony przygody rowerowej i świeżego powietrza bo przez ostatni tydzień pływałem po Bałtyku w ciasnym i dusznym okręcie. Moje pragnienie było na tyle silne, że nogi zaniosły mnie same aż do Władysławowa. Pogoda o szóstej rano gdy wyruszałem nie zapowiadała się rewelacyjnie ale gdy pokonałem las Darżlubski trochę się rozpogodziło i słoneczko mile zaczęło przygrzewać, ale też zaczął wiać wiaterek, który już nie był tak miły. Popychany przez wiatr dotarłem do Pucka później "śmieszką rowerową" przy zatoce dojechałem do Swarzewa. W Swarzewie posiliłem się drożdżówką i wstąpiły we mnie nowe siły więc gnany dalej coraz silniejszym wiatrem ruszyłem w kierunku Władysławowa. Będąc ostatnio we Władysławowie zastanawiałem się czy nie dałoby się dotrzeć rowerem, plażą do Rozewia. Jako że nadarzyła się okazja postanowiłem to sprawdzić. Sporą część plaży przejechałem ale nie wszędzie było to możliwe, podejrzewam że w zimie podczas mrozu byłoby łatwiej. Jadąc plażą udało mi się nawet zerwać łańcuch. W Rozewiu wszedłem na klif i dalej pojechałem do Tupadły, na otwartej przestrzeni coraz bardziej dawał się we znaki zimny wiatr. Jadąc przez Mieroszyno, Strzelno i Łebcz nie było jeszcze tak źle bo wiatr wiał bardziej z boku i z tyłu ale za Gnieżdżewem sytuacja się zmieniła. Jechałem tak męcząc się aż do Celbowa gdzie postanowiłem uciec przed wiatrem do lasu i skręciłem na Połchowo. Do domu dotarłem po 6 godzinach wykończony ale szczęśliwy i chyba o to w tym właśnie chodzi :) Przejechałem razem 72 km w czasie 3 h 54 min, średnia prędkość wyszła na poziomie 18,37 km/h, maksymalną prędkość jaką osiągnąłem to 56 km/h (!) Zdjęcia z wycieczki i trasa oczywiście pod spodem.
W sobotni wieczór, przed dniem kobiet, wybrałem się znów pojeździć na rowerze po okolicy. Deszczowa pogoda i późna pora nie nastrajała raczej do dalszych wypraw dlatego mój wybór padł na trasę przez las "śmieszką rowerową" do Redy. Z Redy udałem się do Połchowa i tam najpierw skręciłem w prawo by sprawdzić czy uda mi się przebić do Mościch Błot ale niestety zatrzymałem się na jakimś kanale, którego nawet na mapie nie ma, więc musiałem się cofnąć do Połchowa. Pewnie gdyby było jasno znalazłbym jakąś przeprawę ale w ciemności jest to wręcz niemożliwe. W Połchowie zrobiłem kilka zdjęć ładnemu kościółkowi po czym udałem się na północ asfaltową drogą przez las, dość stromym podjazdem do Rekowa. W Rekowie zrobiłem kilka fotek pałacowi, który nie tak dawno był kompletną ruiną a teraz przemienił się w przepiękny hotel "Wieniawa". Z Rekowa trasą przez las postanowiłem się przedrzeć do Wejherowa i choć spodziewałem się utrudnień związanych z wiosennym błotem to skala błota mnie przerosła a już najbardziej zaskoczył mnie śnieg leżący sporymi połaciami w lesie. Mimo wszystkich utrudnień udało mi się dotrzeć szczęśliwie do domu.
Obowiązki służbowe sprawiły, że nie miałem ostatnio zbyt wielu okazji żeby pojeździć. Ale dziś wreszcie znalazłem trochę czasu i postanowiłem zrealizować wcześniejszą obietnicę powrotu na Żydowską Górkę. Pogoda była wspaniała i sprzyjała robieniu zdjęć. Wyniki mojej wycieczki można oglądać pod spodem.